Kneź
dc |
J. S.Polanin
Luty 2016
|
P.T. Czytelników proszę o
wpisywanie komentarzy (u dołu tekstu) lub kontakt na adres:
j.s.polanin@gmail.com,
lub odwiedzenie strony
Jan S. Polanin na facebooku
i dodanie komentarza "lubię to" lub nie.
Od liczby komentarzy i "polubień"
uzależniam druk powieści.
Pozdrawiam!
J.S. Polanin
lub odwiedzenie strony
Jan S. Polanin na facebooku
i dodanie komentarza "lubię to" lub nie.
Od liczby komentarzy i "polubień"
uzależniam druk powieści.
Pozdrawiam!
J.S. Polanin
Wprowadzenie.
W środku Europy – w krainie ograniczonej od
zachodu Odrą i Nysą, od wschodu Bugiem i Wisłą,od południa Karpatami i Sudetami, od północy zaś morzem
– znajdowały się w bardzo dawnych, zamierzchłych czasach ziemie niczyje - które
po zejściu lodowca były dzikie, porośnięte wiecznym borem, poprzecinane
rzekami, pokryte bagnami i wieloma jeziorami rozrzuconymi wśród puszcz - na
których żył, kto chciał. Przewalały się przez tę krainę różne ludy, które nie
pozostawiły po sobie prawie żadnych śladów.
Około II wieku n.e. pojawił
się w tej krainie pewien lud – pierwszy, którego obecność udało się udowodnić.
Przybył z północy i płynął łodziami od ujścia Wisły na południe, tak daleko,
jak daleko Wisła była żeglowna. Byli to Wandalowie, którzy osiedlili się na
ziemi wówczas właściwie niczyjej, zakładając osady, budując centrum produkcji
żelaza w górach zwanych dziś Świętokrzyskimi – gdzie wytapiali w dużych
ilościach żelazo w prymitywnych piecach zwanych dymarkami.
Po Wandalach – ok. V wieku
n.e. - na brzegach morskich tej krainy pojawił się następny lud, który
przypłynął z Gotlandii, zwany Gotami od nazwy swej ojczyzny. Przewędrował on
przez ziemie leżące wzdłuż Wisły, wypierając zbrojnie Wandali aż za góry leżące
na południu. Czyżby ta „Wanda, co nie chciała Niemca” – jak głosi stara legenda
– była Wandalką, co nie chciała Niemca-Gota? Niemcami nazywano przecież
wszystkich, którzy nie posługiwali się mową słowiańską, czyli byli „niemi” –
Niemcy.
Lud Gotów nie pozostawał
długo na tych ziemiach, większość przemieściła się i zniknęła na południowym
wschodzie, pojawiając się w końcu na Krymie, gdzie na północnych brzegach Morza
Czarnego utworzyła nowe własne państwo.
Tymczasem Wandalowie po
przekroczeniu gór powędrowali dalej. To po nich pozostała dźwięczna nazwa
Andaluzji w dzisiejszej Hiszpanii. W końcu zatrzymali się dopiero w Afryce
Północnej, tam tworząc własne państwo, które istniało ponad sto lat. Ponieważ
istnienie tego państwa było niewygodne dla Bizancjum, w wyniku wojny zostało
ono rozbite, a część Wandali powróciła przez Półwysep Apeniński do ziem nad
Wisłą.
Z kolei napływające z głębi
Azji konne hordy Hunów rozbiły państwo Gotów, wypierając ich na zachód. To
właśnie ludy Gotów, Wandali oraz innych barbarzyńców – jak wtedy ich zwano –
doprowadziły do upadku Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego.
Rzesze dotychczasowych
rzymskich niewolników, – którzy nagle stawali się ludźmi wolnymi - nie miały
środków do życia, bo choć byli wolni, to jednak teraz sami musieli zadbać o
swój byt. Nie było już pana, który odziewał, karmił i bronił - choć wymagał
pracy. Niedawni niewolnicy gromadzili się więc na wschodnich obrzeżach dawnego
państwa zachodniorzymskiego, próbując przeżyć tam jakoś, łącząc się w różne
grupy z napływającymi z głębi Azji nowymi przybyszami, rabując to, – co dało
się zrabować, uprawiając rolę – o ile udało się znaleźć spokojny kawałek ziemi,
hodując zwierzęta tam – gdzie było to możliwe, trudniąc się polowaniem i
zbieractwem tam - gdzie nie było innych, lepszych szans na przeżycie.
Z czasem grupy te wytworzyły
własny język i – społem z następnym ludem przybyłym z Azji, Awarami - rozpoczęły ekspansję na ziemie Cesarstwa
Bizantyjskiego oraz na tereny słabo zaludnione lub wręcz bezludne, jak
nadczarnomorskie stepy czy bagniste tereny dzisiejszej Białorusi, które
zapewniały im bezpieczeństwo i jakąś możliwość przetrwania w tamtych czasach.
Byli to Prasłowianie.
Część z nich zawędrowała aż
na ziemie leżące między Odrą a Wisłą i Bugiem, mieszając się z potomkami Gotów
i Wandalów - którzy nadal tam zamieszkiwali - tworząc z rzadka rozsiane osady i
gródki, wypalając puszczę wokół nich i uzyskując w ten sposób pola uprawne,
żyjąc z tego, co oferowała ziemia i bór, ale też i hodowla.
Wykopaliska pokazują, że
obok siedzib ludów pochodzenia skandynawskiego istniały siedziby tychże
Słowian, najczęściej w postaci półziemianek. Również ceramika wskazywała
wyraźne zróżnicowanie – inna była skandynawska, inna słowiańska. To wymieszanie
się miało charakter wyraźnie pokojowy, w wykopaliskach nie widać śladów walk
czy pożarów, widocznie musiało być ono korzystne dla obu stron.
„Idylla” ta trwała kilkaset
lat, gdy nagle i niespodziewanie od wschodu pojawił się nowy, groźny lud,
niosąc pożogę, śmierć, rabunek i niewolę. Kto nie padł w bitwach, miał wybór:
albo musiał pracować jako niewolnik na rzecz napastników, albo był sprzedawany
w niewolę do dalekich krajów arabskich. A niewolników tych było tak wielu, że
do dziś nazwa „Słowianin” jest synonimem słowa „niewolnik” w wielu językach
świata.
Napastnikami tymi byli
wikingowie-waregowie, dokładniej jeden z ich rodów nazywany Polanami,
zamieszkujący ziemie położone na wschód od Bugu, który uchodzić musiał z
kijowskiego państwa wikingów-rurykowiczów przed zemstą władców tej ziemi. Szedł
od wschodu groźny „lech” – tak nazywano wtedy drużynę wolnych, zbrojnych
wikingów, złożoną z członków zwykle jednego rodu, czasem kilku związanych
pokrewieństwem lub interesami – w ciągu kilkudziesięciu lat zdobywając całą tą
krainę, paląc stare grody wandalsko-gotycko-słowiańskie, a budując na ich
zgliszczach nowe, daleko większe i lepsze grody obronne.
I cóż w tym było dziwnego,
że miejsce – które obrali na siedzibę – nazwali Gniezdnem, a to prawdopodobnie
od nazwy jednego z głównych grodów w ich poprzedniej siedzibie – Gniezdowa.
Jednak po latach ci okrutni
najeźdźcy zaczęli asymilować się z tubylcami, żenili się ze Słowiankami,
zaczynali dopuszczać do pełnienia ważnych funkcji w księstwie także i Słowian,
tak że już na początku panowania wielkiego Mieszka I zaczynały z wolna zanikać
różnice pomiędzy jednymi a drugimi.
Kim byli władcy Polan,
nazwani o wiele później Piastami? Nazwa „Piast” pojawia się po raz pierwszy u
Galla Anonima, który pisał kronikę władców Polski pod zamówienie Krzywoustego,
nie ma śladu tej nazwy w żadnych wcześniejszych źródłach pisanych.
Kiedy zmarli ci pierwsi
znani z historii - Mieszko I i Bolesław Chrobry – współcześni im zakonni
kronikarze niemieccy odnotowali te fakty, nazywając pierwszego z nich „królem
Wandali”, drugiego zaś „królem Gotów i Słowian”.
Niestety. Z końcem
pierwszego tysiąclecia nowe, wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad młodym
księstwem Polan: tym razem od zachodu szły zastępy zbrojnych Sasów zdobywając
ziemie na wschodzie, ponieważ wtedy ci – co wyznawali wiarę chrześcijańską –
uważali się za lepszych od pogan. W ich mniemaniu poganin nie był prawie
człowiekiem, można go było bezkarnie zabić pod pozorem szerzenia wiary i zająć
jego ziemie. Nie miał mądry Mieszko innej rady, jak przyjąć chrześcijaństwo, –
co też i uczynił, odbierając Sasom pozory do napaści. Mimo to księstwo Polan
nadal nie było bezpieczne, synowi Mieszka -
Bolesławowi nazwanemu później Wielkim – groziło coś innego, Niemcy
zaczęli sięgać po władzę z innej strony…
Trzeba było uczynić coś, co
by uniemożliwiło chciwym sąsiadom rozsadzenie księstwa od wewnątrz.
Kraj był płaski, niekiedy pagórkowaty; jak
okiem sięgnąć prawie cały pokryty odwiecznym, często bagnistym borem, w którym
między drzewami przebłyskiwały lustra wodne licznych tu długich a wąskich
jezior, ukierunkowanych w linii północ – południe. Gdzieniegdzie widoczne były
sadyby ludzkie na leśnych polanach, a niekiedy rzadko w tych okolicach rozsiane
grody i gródki. Łączyły je nici piaszczystych i bagnistych traktów
przebiegających przez bory, z konieczności omijających jeziora. Widać było, że
kraj ten jest słabo zaludniony, a trakty mało uczęszczane.
Zapadał przedwczesny mrok.
Na ciemniejącym niebie przelatywały niskie, postrzępione chmury, niesione
zachodnim wiatrem, który niósł także odległe pomruki nadciągającej burzy.
Sosnowy bór - przez który
wił się piaszczysty trakt - z głośnym rozhoworem chylił się pod uderzeniami
wichury, obficie sypiąc szyszkami i igliwiem. Przez trakt przebiegło stadko
saren podążających za przewodniczką, widocznie przez kogoś spłoszone.
Sarna-przewodniczka zatrzymała się na moment na trakcie obserwując otoczenie i
nasłuchując dalekich odgłosów, po czym – widocznie niezadowolona z wyniku
obserwacji – ruszyła dalej i stadko znikło w głębi boru.
Po dłuższej chwili na
trakcie ukazało się kilkunastu jezdnych, w których na pierwszy rzut oka można
było rozpoznać dwóch znacznych ludzi wraz z towarzyszącą im zbrojną drużyną,
jako że czasy nie były spokojne.
Drużynnicy uzbrojeni byli w
oszczepy i topory osadzone na długich styliskach, zwane duńskimi toporami –
dune axe – czyli ze słowiańska okszami. Każdy woj miał też okrągłą tarczę
zarzuconą na plecy, chroniącą przed niespodziewaną strzałą z tyłu, która
nierzadko bywała zatruta. Wszyscy mieli też szyszaki na głowach, a kilku z nich
miało łuki i kołczany ze strzałami, gdyż w drodze – gdy nie spotykało się sadyb
ludzkich – przecież trzeba było się jakoś wyżywić, a jedynie łuk pozwalał na
ustrzelenie płowej zwierzyny czy też dzikiego ptactwa.
Obaj dostojnicy byli prawie
tego samego wieku i postawy, jeden z nich wyglądał na kneziowego urzędnika, jak
na to wskazywał jego bogaty strój i szeroki normański miecz przytroczony do
pasa. Postawy był rosłej, silnej, lecz nie był opasły. Ubrany był w suknie
ciemnego koloru z cienkiego płótna narzuconą na lniane giezło, na wierzchu miał
kolczugę – rzecz rzadką i cenną w owych czasach – która chroniła od
niespodzianek mogących przytrafić się w drodze, na to narzuconą opończę, a na
głowie czapkę ze skórek sobolich. Nogi zaś tkwiły w solidnych skórzniach,
których rzemienie oplatały łydki owinięte płótnem aż do kolan. Twarz jego
promieniowała pewnością siebie, spod jasnej czupryny – w której pojawiały się
już siwe nitki – patrzyły przenikliwe, niebieskie oczy. Ozdobą twarzy był
sumiasty wąs, zwieszający się z obu stron szerokich ust, też już przyprószony
siwizną.
Drugi z nich – przeciwnie –
prawem kontrastu raził wręcz skromnością szaty, składającej się z ciemnego
długiego płaszcza podróżnego z kapturem, narzuconego na habit – jaki nosili
zakonnicy. Habit przepasany był sznurem, na piersi zakonnika widniał krzyżyk
zawieszony na łańcuszku misternej roboty, natomiast na środku głowy – okolonej
wieńcem kruczoczarnych jeszcze włosów – widniało miejsce starannie wygolone,
zwane tonsurą, która odróżniała braci zakonnych od ludzi świeckich. Na nogach
miał sandały plecione ze skóry, założone na bose stopy. Twarz jego miała cerę
wyraźnie ciemniejszą niż cera towarzysza, zdradzając jego południowe
pochodzenie. Oczy miał czarne, o łagodnym wyrazie, choć nie pozbawionym
jakiegoś wewnętrznego spokoju i świadczącym o inteligencji ich właściciela.
Mimo wyraźnie pogarszającej
się pogody i późnej pory, na ich twarzach nie było widać znużenia, raczej
rysowała się na nich pewność bliskości schronienia, widno wiedzieli obaj że do
niego już niedaleko. Przed nimi i za nimi jechali zbrojni, rozglądając się
pilnie wokół siebie, gdyż na słuch zdać się nie było można w ciągłym poszumie
boru.
- Mam ci ja nadzieję, że przed ulewą staniemy w
gródku strażniczym w Wylatowie, do którego już kamieniem by dorzucił. - Rzekł
zakonnik do jadącego obok.
- A takąż i ja mam nadzieję, no i nie tylko na
to że zdążymy przed burzą, ale że dowódca gródka przyjmie nas godną wieczerzą i
przygotuje nocleg w izbie na łożu, a nie na sianie.
- A skąd wiesz, znasz że tego człowieka,
Siegniewie? – Z ciekawością zapytał zakonnik.
- A znam, jest to chromy setnik pancernych z
Giecza, który będąc ranny w nogę podczas bitew toczonych jeszcze przez knezia
Mieszka nie mógł dalej służyć zbrojnie, przeto kneź nasz postawił go w
wylatowskim gródku, ażeby strzegł traktu który w tym miejscu przechodzi między
dwoma jeziorami, pobierał opłaty od kupców tędy ciągnących, a też i tępił
zbójców, których tu niegdyś nie brakowało, a ponoć i dziś jeszcze mogących się
przytrafić. Dlategom wziął tych zbrojnych, zaufanych wojów.
- Rozsądnieś uczynił – Siegniewie - ale kto
wie, czy poza rabusiami nie kręcą się tu jeszcze ludzie wyłamujący się z pod
władzy knezia, nie mogący pogodzić się z utratą wolności plemiennej, czy też
buntujący się przeciwko nowemu Bogu, którego zowią przecie niemieckim Bogiem.
- A tak, widno nie wiedzą jaki ten Bóg, skoro
nazywają go niemieckim; no i to wasza rola - ojcze Antoni - nauczyć ich nowej
wiary, że przecie nie przyszła ona do nas od Niemców, jeno od Czechów razem z
Dobrawą, żoną knezia Mieszka.
- I tu się mylisz, Siegniewie: wiara ta nie
przyszła ani od Niemców, ani od Czechów – jeno z dalekiego Rzymu, z kraju
gdziem się urodził, a gdzie władzę powierzoną mu przez samego Chrysta trzyma
namiestnik przez niego wskazany, którego zowiemy papieżem. Jeno jak to prostemu
ludowi wytłumaczyć, który lubo chrześcijański, przecie nic z tego nie pojmuje
ani nie ma z tego żadnej korzyści, a nadto jest coraz bardziej uciskany przez
knezia i jego władyków budujących potęgę księstwa polańskiego, niezbędną do
utrzymania się w tak niepewnych czasach. A i do tego ludzi zakonnych nam brak,
ludzi – którzy by wiedzą, przykładem i dobrocią przekonali lud, że ten Bóg to
ani niemiecki, ani czeski, jeno ojciec nas wszystkich.
- Bo widzisz – ojcze - mieszkańcy tej ziemi
poznali już tego Boga, którego Niemcy w imię miłości bożej nieśli braciom z
Połabia na ostrzach mieczy, małoż to razy Łaba i Odra krwią spłynęły w
ostatnich czasach? Tedy nie dziwić się, że zaufania do takiego Boga ani sług
Jego nie mają i zowią go Bogiem Niemców, nie naszym ojcem. A i do tego – jako
powiadasz – braci zakonnej mało. Za to
ci, co już są, to prawie wszystko Niemce, choć kościół nasz pono czeski. Tedy i
jak mają nabrać zaufania słysząc od nich niemiecką mowę lubo niezrozumiałą
łacinę?
- Prawdę powiadasz, ano i ja starałem się o
zakonników nie z Niemiec, jeno z mej Italii lubo z Galii, którzy nie gadają po
niemiecku. Cóż z tego, skoro głową kościoła w Poznaniu jest biskup Unger –
Niemiec - którego ja słuchać jestem obowiązany. A kościół nasz nie od Czech
zależny, jeno od arcybiskupstwa magdeburskiego,
jako że jest on kościołem jeno tymczasowym, misyjnym. Tedy i moje starania
na nic.
- Długo to jeszcze znosić będziemy zmuszeni tą
niemiecką władzę, która choć jeno kościelna, to przecie i po ziemskie sprawy
ręce wyciąga, a z którą i sam kneź nasz Bolesław liczyć się musi? – Tu Siegniew
zaklął.
Nie
może być porządku w kraju, gdzie dwie władze wodzą się z sobą za łby. Nie ostoi
się stwór dwugłowy, chyba że jedna głowa drugą zagryzie. Przecie nie tak dawno
to było, jak margrabia Gero – pod
pozorem wprowadzania chrześcijaństwa - tak darł skórę z Redarów i już
ochrzczonych przedtem innych plemion słowiańskich za Odrą, że ci w rozpaczy
chwycili za broń i powstali przeciw ciemiężycielom saskim, co skończyło się
bitwą nad Rzeknicą i zwycięstwem Sasów. Jak przyznają to nawet niemieccy
mnisi-kronikarze, mordowanie Słowian w bitwie trwało do późnej nocy, rano zaś
zatknięto na dzidę uciętą głowę knezia Stojgniewa - przywódcy powstania - wokół
niej zaś ścięto siedem secin Słowian wziętych do niewoli, a z ich ciał ułożono
górę, na którą rzucono doradcę Stojgniewa z wyłupionymi oczami i uciętym
językiem, jeszcze żywego. Cała Rzeknica spłynęła krwią słowiańską, ściekającą z
onej góry trupów. Tak wygląda miłość bliźniego u Niemców. Wszystko zaś zło
rozpoczęło się od utworzenia onego arcybiskupstwa w Magdeburgu, które – jako to
nawet sami Niemce przyznają – nie pasie, jeno strzyże owieczki sobie
powierzone, czasem nawet nie do skóry, jeno razem z nią. Przecie i my – jako
powiadasz – zależymy też od Magdeburga. Czy Sasi nie szykują nam tedy tego
samego, co onym? Przecie Unger robi to – co każe mu Magdeburg! Musimy się
zawczasu bronić przed taką dolą, jaką zgotowali Połabianom. Dobrze choć, że
kneź Bolesław po śmierci Mieszka zdołał wygnać macochę - Odę, córkę Dytryka,
któren po bitwie rzeknickiej dalej tak uciskał Słowian, że wywołał drugie ich
powstanie. Musimy działać, by to nie powtórzyło się i u nas…
- Odpowiem ci na to tak, Siegniewie: ażeby kneź
nasz mógł rządzić samojeden, musiałby otrzymać od kurii rzymskiej nomine na
arcybiskupstwo kościelne, gdzie osiadłby arcybiskup metropolitalny, a nie
biskup misyjny jakim ninie jest poznański Unger. I w on czas kneź nasz i jego
następcy mieliby prawo wyznaczania następców tegoż metropolity oraz biskupów i skończyłoby się wtrącanie się
obcych w nasze sprawy, jeno że nie takie to łatwe, jak się wydaje…
Tak rozmawiając dotarli
tymczasem do gródka. Zbudowany był on na wzniesieniu, które jeszcze okolono
wałem ziemnym. W obrębie tego wału – na dziedzińcu – znajdowało się parę
zabudowań wykonanych z sosnowych bali których ściany uszczelniono mchem i
gliną, krytych strzechą z trzcin, rosnących obficie na brzegach jeziora.
Budynki te służyły jako mieszkania dla wojów strażujących w gródku, dla ich
koni i do przechowywania zapasów pożywienia i innych przedmiotów niezbędnych do
pełnienia służby. Gródek stał przy północnym krańcu jeziora, z którego wypływała
niewielka rzeczka o bagnistych brzegach, wpadająca do następnego jeziora
położonego o jakie kilkaset kroków na północ. Przez mostek uczyniony na rzeczce
wiódł stary, ważny, jedyny w tej okolicy trakt łączący Gniezno z Kruszwicą i z
Włocławkiem, wiodący dalej ku Mazowszu. Ze względu na jeziora i bagna
nadrzeczne było to jedyne przejście w okolicy przez ów przesmyk, tak że gródek
panował nad tym miejscem całkowicie kontrolując ruch na trakcie. Nikt nie mógł
przekroczyć mostka bez wiedzy i zgody straży, które stały tam w dzień i w nocy.
Gdy jeden z przybyłych wojów
zadął w róg – na koronie wału pojawił się strażnik pytając, kto zacz i z czym
przybywa?
- Posłaniec knezia! – odkrzyknął Siegniew.
Po obwołaniu się przybyłych
otworzył im wrota sam dowódca, Askold Chromy, który powitał godnie znanych
sobie dostojników i wraz zaprowadził ich do świetlicy na wieczerzę, jako że
pierwsze grube krople dżdżu zaczęły już bębnić po trzcinowych strzechach
zabudowań, a wiatr – który na chwilę przycichł przed burzą – zaczął wiać ze
zdwojoną siłą. Wkrótce też i pierwsze błyskawice zaczęły rozświetlać półmrok,
odbijając się w sinych, pokrytych pianą
wodach pobliskiego jeziora.
Izba była niewielka, w
której było kilka stołów i ław, ale ciepła i przytulna. Zaraz też przed gośćmi
pojawiły się miski z dymiącą polewką i z zimnym mięsiwem, kilka świeżo
upieczonych ryb, jako że o nie było tu nietrudno, a takoż i parę podpłomyków,
które przybyli zaraz spożywać jęli. Niebawem też w odrzwiach pojawił się –
powłócząc kaleką nogą - Askold Chromy, niosąc słuszny dzban z miodem i trzy
kubki.
- Widać,
żeście zdrożeni, siła drogi zostało widno za wami – rzekł. Nie moja to sprawa
pytać skąd droga prowadzi, bo na pewno rzecz to ważna i nie dla moich uszu, ale
przygotować kazałem izbę do spania i parę dobrych skór niedźwiedzich przynieść,
bo noc może być zimna, a wam pewno z rana w drogę czas będzie.
- Prawdę
rzekłeś, Askoldzie – odrzekł Siegniew. Istotnie po południu stanąć musimy przed
kneziem i zdać mu sprawę za którą nas posłał, a nadto ojciec Antoni po drodze
dojrzeć winien budowy nowego kościoła, który kneź nasz nakazał stawić w pół
drogi między Gnieznem a waszym gródkiem. Wiesz pewno, o czym mówię.
- To i
dawno was tu być nie musiało, - Askold uśmiechnął się, choć to skrzywienie
drewnianej gęby starego woja trudno było uznać za uśmiech. Stoi tam już
drewniany trzem onego kościoła, tak wysoki, że widny z daleka. Już i nawet
kmiecie zaczęli miejsce ono Trzemesznem nazywać od onego trzemu, a i podgrodzie
też rosnąć zaczyna. Tedy nie zmitrężycie za długo. A słyszałem też, że i księża
z Niemiec są już w drodze do onego kościoła, tedy niebawem i gotów być
powinien.
Spojrzeli po sobie
nieznacznie obaj przybyli, nic jednak nie rzekli.
Zapadło milczenie, toteż
gospodarz pierwszy wstał od stołu, nie chcąc zdrożonym kazać oczekiwać dłużej
na zasłużony, a tak niezbędny im wypoczynek, bo świtać miało wcześnie.
Odświeżeni i wypoczęci – wraz z porannym
słońcem po burzliwej nocy – ruszyli w dalszą
drogę. Zaraz też podjęli rozmowę, której nie dokończyli wczoraj:
- No i w złą godzinę rzekłem – ozwał się
Siegniew – już i Unger zdążył sprowadzić swoich, zanim ktokolwiek zdążył
pomyśleć o obsadzie kościoła. Szybko on działa, a do tego na pewno nie pytał o
zgodę knezia, starczyła mu zgoda Magdeburga…
- A nie pytał, bo nie był do tego obowiązany –
odparł Antoni. Dla niego władzą jest władza kościelna w Magdeburgu, a nie
kneziowa. Nic kneziowi do tego, jakich pasterzy chce mieć w swoim kościele
Unger.
- Powiadałeś, że jest sposób, by uniezależnić
się od Magdeburga, jakiż on jest?
- Ażeby mieć własną niezależną metropolię
kościelną – zaczął Antoni - należy wnieść sprawę do kurii rzymskiej, która w
porozumieniu z cesarzem i za zgodą papieża może wyrazić przyzwolenie na
utworzenie takowej na ziemiach przynależnych do naszego knezia. Jeno sprawa
jest kosztowna, i choć kneziowi nie brak złota by sprawę załadzić w kurii, to
jednak niemiecki cesarz może nie widzieć korzyści dla siebie i dla Niemiec z
takiego rozwiązania. Dla niego lepiej jest mieć na ziemiach knezia kościół
misyjny od Niemców zależny, niż samodzielny. A jest i druga, jeszcze większa
bodaj przeszkoda: nim kuria wyrazi zgodę – trza by mieć katedrę, która będzie
siedzibą przyszłego metropolity…
- To i cóże – nie ma to katedry w Gnieźnie?
Może i ona mała, ale cóż to dla knezia postawić nową, godną i wspaniałą, z
kamienia, jak na zachodzie. Ma on za co takową ufundować! – Wtrącił zdziwiony
Siegniew.
- Nie w tym rzecz: nie o samą budowlę tu idzie,
na którą iście knezia stać. Katedra ufundowana być musi na relikwiach jakowego
znacznego świętego, który będzie niebieskim patronem tejże oraz całego kraju,
to jest warunek nieodzowny którego obejść się nie da. I w tym największa
trudność.
- Bywając w Rzymie, widziałem ludzi papieskich
sprzedających relikwie! Cóże to za wydatek kupić potrzebne i katedrę na nich
ufundować? – Zdziwił się Siegniew.
- A nie! - Zaprzeczył Antoni. Relikwie - o
których mówisz - tanie są i można kupić ich wiele, tyle że dla nowej metropolii
muszą to być relikwie nowego świętego i to sławnego człeka, takiego – który był
kimś znacznym w całym świecie chrześcijańskim. A skąd je wziąć?
Tak rozmawiając - przez
pagórkowatą w tych miejscach okolicę - dotarli do Trzemeszna. Iście kościół był
już na ukończeniu, a na jego trzemie wisiał już nawet niewielki dzwon, którego
głos rozlegał się teraz nad ziemią dotąd dźwięku tego nie znającej.
Zadowolony z postępu robót
Antoni szybko rozmówił się z mistrzami stawiającymi budowlę, podróżni więc
ruszyli dalej - w stronę niedalekiego już Gniezna.
- Tak myślę - podjął rozmowę Siegniew – że
zdało by się jakoś dochować się własnych księży i zakonników, którzy mową naszą
się posługując nie tylko rozumiani by byli przez prosty lud, ale i zaufanie
jego zdobywali. Cóż z tego, że srogie prawa kneź nasz ludowi narzucił, skoro
ten praw tych nie rozumie, bo po łacinie lubo niemiecku w kościołach głoszone,
a i kościołów takoż niewiele…
- Myśl dobra! – Po chwili odrzekł Antoni.
Dobrze byłoby mieć przygotowanych już ludzi stanu duchownego tu urodzonych i
wychowanych. Jeno że do tego znów potrzebna nasza własna metropolia, bo Niemce
do swoich szkół kościelnych ich nie dopuszczą, a i szkoły te niemieckie
przecie, więc i tak po niemiecku uczyć będą.
Po
chwili milczenia zaś dodał:
- Jest ci wprawdzie u nas między braćmi
zakonnymi przybłęda, sierota, którego braciszkowie wychowali. Dziwne to było
dziecię, wartkie jak woda w potoku, przeto przezwano go Wartkiem, choć na
chrzcie dostał imię Atanazy. Ni chwili spokojnie usiedzieć to nie umiało – a
kiedy dorósł - takim i pozostał. Bystry i mądry jest nad podziw, nie wiadomo
kiedy nauczył się łaciny, a i po niemiecku niemało rozumie, a co najdziwniejsze
– że zaglądając do ksiąg zakonnych czytać i pisać sam się nauczył! Chciałem z
niego zrobić zakonnika, ale to tak jak bym wiatr chciał zatrzymać. Na modłach
wytrzymuje jeden pacierz, potem już wierci się i jeno braci rozprasza. A kiedym
kazał mu zaśpiewać „Confiteor”, to braciszkowie aże z ław ze śmiechu pospadali,
tak okrutnie fałszuje. To już kocie śpiewy w marcu mniej dokuczliwe dla ucha!
Jakoż tedy mnicha z niego uczynić? A może on tobie do czego się nada, bo ja już
nie wiem, co dalej z nim czynić.
- Radbym go zobaczyć i z nim pogawędzić, może
być wiele wart ów Wartek, jak go zowiesz – Siegniew z nagłym zainteresowaniem
odwrócił się w siodle w stronę zakonnika - tedy przyślij mi go dziś wieczór,
ale nie mów mu niczego nadto, że ma stawić się u Siegniewa.
Dojeżdżali już do Gniezna, zaraz też prosto z
drogi po przybyciu stawili się u knezia i zdali mu sprawę z wyników poselstwa,
w które był ich wysłał.
Samo Gniezno – które kiedyś,
w czasach przedmieszkowych pono zwało się Kneźno - składało się z trzech
części, z których dwie pierwsze okolone były wałami ziemnymi, nadbudowanymi
jeszcze wielkimi skrzyniami z całych pni dębowych, wypełnionych ziemią.
Przejścia z jednej części do następnej prowadziły przez solidne bramy. W
najważniejszej części grodu znajdowała się siedziba knezia - duży dworzec
drewniany - okolona mniejszymi dworcami, w których zamieszkiwali lub pełnili
swe urzędy dostojnicy zajmujący się sprawami księstwa, takoż i drewniana
katedra wraz z pobliskimi dworcami dla księży i zakonników, służących Bogu i
kneziowi. W drugiej części znajdowały się mniejsze dworce, gdzie zamieszkiwała
drużyna kneziowska pełniąca wartę na wałach - strzegąca władcy i spokoju w
grodzie, pomniejsi dostojnicy i urzędnicy knezia - pomagający mu w rządach,
takoż i służebni obsługujący knezia, jego dostojników, księży i braci zakonnych
oraz drużynę.Trzecią część stanowiło podgrodzie, gdzie zamieszkiwali liczni
rzemieślnicy niezbędni do sprawnego działania obu wyższych części grodu, jako
to kowale – kujący oręż i zbroje dla drużyny, cieśle – utrzymujący budynki w
stanie zdatnym do użytku, koniary – zajmujący się stadniną knezia, kołodzieje,
szewcy, krawcy, rzeźnicy i wiele jeszcze ludzi różnej profesji, bez których
gród nie mógł się obyć.
Po posłuchaniu u knezia
każdy z nich udał się do siebie, a Siegniew – po spożyciu wieczerzy – jął
oczekiwać przybycia onego Wartka, jak zwał go Antoni. Ciekaw też był
niezmiernie, co to za dziwo onże chłopiec, jak wygląda i jakim człowiekiem
jest. Na domysłach tych zszedł mu godny kęs czasu, kiedy służba zameldowała
przybycie jakiegoś otroka, mieniącego się być posłanym od ojca Antoniego. Po
wejściu chłopiec - a właściwie już młody mężczyzna - zatrzymał się u wejścia do
izby, pozdrawiając gospodarza. Nie był wysokiego wzrostu, szczupłej budowy
ciała – ubiór jego składał się z habitu przepasanego sznurem, jaki nosili mnisi
i sandałów z łyka na bosych stopach. Spod strzechy ciemnych włosów patrzyły
badawczo bystre oczy przybysza, a w całej jego postawie dawało się wyczuć
jakieś napięcie, które - choć trwał w pokornej postawie - to jednak domyślać
się kazało, że jest on przygotowany na niespodziewane.
- A więc tyżeś to ów Wartek, którego już raczej
Warcisławem zwać by należało.
Domyślasz
się, po co ojciec Antoni cię tu przysłał? – Zapytał Siegniew.
- Nie, panie – choć wiem, że nie o sprawy
duchowe tu idzie, bo do takich przysłano by kogoś godnego, nie mnie. Ale wiem,
że cel jakowyś w tym jest, którego jednak się nie domyślam.
- Wiem od ojca Antoniego, że zakonnika z ciebie
nie zrobi. Tedy skoro już wiesz, że nie zakonnikiem, to kim chciałbyś ostać?
Może wojem, drużynnikiem knezia?
- Wojem? – Skrzywił się Wartek. Toć u woja cały
rozum w garści, a ja swój wolę mieć we łbie. Zresztą co ze mnie byłby za woj,
topora nie dźwignę, mieczem ni oszczepem robić nie umiem, a mniemam - że pióro
gęsie umoczone w inkauście czasem więcej może zwojować, niźli tęgi miecz.
- Tak myślisz? – Z widocznym zainteresowaniem
zapytał Siegniew, to wytłumacz że mi; czemuż to pióro mocniejsze ma być od
miecza?
- A bo to tak:
jakom rzekł, u woja cały rozum w garści. A w głowie musi mieć go mało,
bo za niego myśli jego wódz, któremu jest on winien posłuch. A nad wodzem stoi
kneź – któremu powolni są wszyscy wodzowie i cała drużyna. I co kneź zamyślił a
nakazał – to drużyna wykonuje. A jakoż kneź przesyłać ma polecenia dla swoich
wodzów znajdujących się z drużyną daleko, jak nie napisane, po to iżby
posłaniec nie pomylił zamysłów knezia, jeno odczytał je ten, do którego one
skierowane? Tedy czy nie mocniejsze pióro od miecza? Przecie w jednej garści jeden
jeno miecz trzymać można, ale kneź w swoich zamysłach trzyma ich w garści
setki!
- Tedyś słusznie rzekł, jeno że to nie pióro
mocniejsze od miecza, a zamysły władcy, któren tymi mieczami włada, a piórem
jeno je przekazuje…
Tu zamyślił się Siegniew głęboko,
jakby coś w sobie ważył. Wartek czekał cierpliwie, aż dostojnik odezwie się do
niego ponownie. Po chwili milczenia Siegniew spojrzał przybyszowi w oczy i
rzekł:
- Muszęć
tedy o coś zapytać. Kazałem stawić się tobie zaiste nie na próżno.
Czy
chcesz służyć kneziowi i mnie, sprawom które prowadzimy obaj i jeszcze insi
wraz z nami, a to nie służąc zbrojnie – jeno rozumem? Musisz odpowiedzieć mi tu
i teraz, jeno wprzódzi zastanów się, zali podołasz? Bo służba to ciężka,
wymagająca czasem wytrwałości wielkiej, czasem przebiegłości, a zawsze odwagi i
rozumu. Zajść możesz w tej służbie wysoko, ale gdybyś zdradził…
- To
pewnikiem zajdę jeszcze wyżej, bo na gałąź! - Przerwał mu Wartek. Rozumiem,
panie, co to wierność i zdrada. Zły to pies, co kąsa rękę która go karmi.
Podołam!
- Nie
spiesz się, zastanów się jeszcze! A
gdyby tak przyszło ci pchnąć kogoś nożem w tej służbie, zdolen byś to uczynić?
- I
jadowitą gadzinę zabić trza, by śmiertelnie nie pokąsała innych! Jakom rzekł –
podołam - a i też sam chcę służyć kneziowi i tobie, panie, w tym co zamyślacie.
Sierotą jestem, nie zaznałem matki ni ojca, bo zginęli gdym jeszcze
niemowlęciem był, a gorzkie jest życie sieroty. Dobrzy braciszkowie przygarnęli
mnie i wychowali, nie szczędząc jadła, wysiłku ni nauk dla znajdy. Tedy gdyby
moja służba przyczyniła się do tego, aby mniej takich jak ja sierot było, to i
zastanawiać się nie ma nad czym! Gotowym!
Wyraz
ulgi pojawił się na obliczu Siegniewa, gdy padły te słowa wypowiedziane z taką
mocą, że aż zachwiał się płomień kaganka stojącego na stole.
- Skoro tak, tedy przyjmuję cię do onej służby.
Teraz wrócisz do ojca Antoniego jak gdyby nic się nie zmieniło. Ludziom
ciekawym - co będą wypytywać po com cię wzywał – powiadaj, żem zdjął z ojca
Antoniego obowiązek dbania o budowę nowych kościołów, bo w nadmiarze roboty ma,
a zleciłem to tobie, co zresztą i prawdą jest. Będziesz tedy jeździł do miejsc
gdzie one są stawiane, doglądał wszystkiego, współpracował z mistrzami
budowniczymi i czynił to, co czynił dotąd ojciec Antoni. Zresztą on sam
najlepiej we wszystko cię wprowadzi.
Ale
prawdziwa służba polegać będzie na czym innym: będziesz moimi oczami i uszami
tam, gdzie mnie nie będzie, będziesz wykonywał moje polecenia, współpracował z
innymi, których ci wskażę, ze wszystkich sił musisz starać się, by kneziowi
ująć ciężaru władzy – a i życie prostego ludu uczynić lżejszym, może istno
wtedy i mniej sierot będzie. Zrozumiałeś, com rzekł?
- Zrozumiałem, panie, takoż i czynić obiecuję.
I obiecuję też, że się na mnie, panie, nie zawiedziesz.
Skłonił się i już go nie
było.
dc
Poranek wstawał mglisty, gdy do izby Siegniewa
zastukał ktoś, potem wsunęła się głowa woja pilnującego u drzwi, spoglądając,
czy gospodarz już nie śpi.
- A
cóże tam, pali się? Zapytał Siegniew, nierad, że przeszkadzają mu w porannych
ablucjach.
- Chebda
z Czech wrócił, panie – odparł strażnik. Powiada, że ważne wieści przynosi.
Dopiero co przyjechał, mało konia nie zajeździł.
- Tedy
proś go do izby i powiedz służbie, by śniadanie dla dwóch przygotowała. Chebda
pewnie nie tylko zdrożony, ale i głodny.
Siegniew narzucił na siebie
lniane giezło i kazał siadać Chebdzie, który właśnie wszedł do izby, witając
jej gospodarza. Rzeczywiście, ledwo stał na nogach, widać po nim było trudy
przebytej w nocy drogi. Gospodarz nalał piwa do stojących na stole kubków i
podsuwając jeden z nich przybyłemu rzekł:
- Zanim
mówić zaczniesz, przepłucz gardło. Zaraz też powinni i śniadanie podać.
- Dzięki,
odrzekł przybysz odstawiając kubek i wycierając usta wierzchem dłoni. Istno
potrzebne mi to było.
- Tedy
mów, jakie wieści przywozisz?
- Przyjeżdżam
prosto z Pragi, bo tam ciekawe rzeczy dziać się poczynają.
Wiesz,
panie, że po śmierci starego biskupa Pragi, nowym ostał Wojciech, ten z rodu
Sławnika – co to go zowią przyjacielem cesarza Ottona III. I nic w tym nie
byłoby dziwnego, gdyby nie zdarzenie niedawne, które wiele może zmienić. A
rzecz miała się tak:
W
Czechach żyje możny ród Wrszowców, w którym oparcie ma władca Czech - Bolesław Pobożny. Zdarzyło się onegdaj, że
pewną młodą dziewczynę – zakochaną w chłopaku z rodu Sławnika z Libic – wydano
wbrew jej woli za jednego z Wrszowców, starego już człeka. Jednak młodzi nie
przestali potajemnie się spotykać.
Tedy
gdy przyłapano ją z kochankiem - jego ubito na miejscu, a jej udało się uciec
pod opiekę biskupa Wojciecha. Jak ci wiadomo – panie - biskup Wojciech
gołębiego serca jest i muchy by nie ukrzywdził, nie mówiąc o człowieku.
Gdy
pogoń prawie dopadała uciekinierki, biskup zawarł ją w kościele i sam stanął we
wrotach, prawiąc, że jest ona teraz pod bożą opieką i przy ołtarzu nikt nie
może jej dosięgnąć. Na to ścigający ją Wrszowcy zarzucili biskupowi, że broni
onej dlatego, bo jej kochanek był jego krewniakiem. Poturbowali więc biskupa,
wtargnęli do środka, wywlekli nieszczęsną od ołtarza i okrutnie ubili przed
kościołem, na oczach Wojciecha!
Na
to Wojciech rzucił pastorał na ziemię i krzyknął, że nie może być dalej
pasterzem w Pradze, bo jemu nakazano paść owce, ale stada wilków krwiożerczych
paść przecie się nie da! Rzucił więc klątwę na ród zabójców, po czym porzucił
praski stolec biskupi i wyjechał do Italii, mając zamiar osiąść tam w jakimś
klasztorze.
Tu Chebda zamilkł, bo
wniesiono właśnie posiłek. Gdy służebni wyszli, podjął dalej wątek sprawy:
- Myślę,
że jeszcze do Italii nie dotarł – bom jechał ile koń wyskoczy, a i droga z
Pragi do Gniezna krótsza przecie niż do Italii. A rzecz ważna być może, jako że
nie wiadomo, co papież postanowi, a i zdanie cesarza też liczyć się będzie. A
my – wiedząc wcześnie o zdarzeniu – mamy czas by sprawę przemyśleć, zali dla
nas ważna, lubo też wcześnie działać zacząć, jeżeli trza będzie. - Kończył swą
sprawę Chebda.
- Słusznieś
uczynił nie zwlekając, isto ważna to sprawa i rozważyć ją należy. - Przemówił
Siegniew po chwili milczenia. Tedy pożyw się i wypoczywaj, a nie oddalaj się,
bo możesz być potrzebny. Ja zasię zwołam radę u knezia, bo sprawa pilna
istotnie.
To rzekłszy wyszedł,
pozostawiając przybyłego przy suto zastawionym stole.
Rada u knezia nie trwała
długo. Postanowienia zapadły szybko i niemal jednogłośnie. Kneź nakazał
Siegniewowi pilny wyjazd do Italii, aby tam na miejscu baczyć, jakie będą
decyzje papieskie co do osoby Wojciecha i czy by nie udało się namówić
Wojciecha na przyjazd do Gniezna, gdzie już jeden z braci jego przebywał.
Przypuszczano, że papież nie
nakaże Wojciechowi powrotu do Pragi po tym, co go tam spotkało. Z drugiej zaś
strony ustalono wspólnie, że obecność w Gnieźnie biskupa Wojciecha -
cesarskiego przyjaciela i osoby znanej i cenionej przez papieża - wiele by
mogła w przyszłości przynieść korzyści. Siegniew otrzymał więc polecenie udania
się do Rzymu w celu zaproszenia biskupa Wojciecha do Gniezna, gdyby zaistniała
taka możliwość, lub też wpłynięcia na kurię, aby do Gniezna go skierowała.
Przygotowując się do
wyjazdu, Siegniew posłać kazał po Wartka, a gdy ten przybył, rzekł:
- Jadę
do Italii w ważnym poselstwie, pojedziesz ze mną jako mój pachołek, aby w
świecie się obyć, inne krainy ujrzeć, nowego się uczyć – a i twoja znajomość
łaciny przydać się może. A nie znasz że czasem i italskiego?
- Trochę
znam, panie. Język ten do łaciny nieco podobny, a i ojciec Antoni czasem się w
nim wypowiada, gdy z ludźmi z Italii pochodzącymi rozmawia. Niemało rozumiem,
jeno że mówić w nim nie potrafię.
- Tedy
nie okazuj, że język ten rozumiesz, jako i łacinę. To przydać się może, ale
dziwne byłoby, gdyby okazało się, że pachołek od koni tyle języków zna. Trzeba
umieć się przytaić, żeby móc niespodziewanie a celnie uderzyć, gdy trza będzie.
Więc nie wydaj się, że języki te rozumiesz.
- Rozumiem,
panie – odrzekł Wartek.
- Tedy
idź i gotuj się do drogi, bo pojutrze ze słońcem ruszamy.
Ruszyli tak, jak planowali. Orszak nie był
duży, kilkunastu zaufanych zbrojnych do ochrony podróżnych i wozu, na którym
złożono sprzęt w podróży niezbędny, a i sporą sumę w złocie, ukrytą przemyślnie
w schowku w wozie, o którym wiedział tylko sam Siegniew.
Podróżowali spiesząc w miarę
możliwości, jakie stwarzała pogoda i krainy przez które przejeżdżali. A był to
Śląsk, potem Czechy, potem Marchia Wschodnia – nazywana dziś Austrią - i w
końcu Italia.
Wartek dziwował się wielce
nowym okolicom, po raz pierwszy widzianym ludom – tak różnym od rodaków – z
nowymi dla niego zwyczajami, a najbardziej niewidzianym do tej pory budowlom -
bo wykonanym z kamienia, a nie z drewna jak w Gnieźnie. Podziwiał więc je z
zadartą głową i otwartą gębą. Najczęściej były to świątynie i siedziby
możnowładców – budowle przysadziste, potężne, zaopatrzone w zaokrąglone górą
odrzwia i wąskie okna, z których łatwo było się bronić w razie oblężenia.
Budowli tych nie imał się ogień ani pociski, za to łatwo było z onych okien
strzelać z łuków czy też lać gorącą wodę, olej czy smołę na oblegających.
Imponująca wysokość onych budowli uniemożliwiała też przystawienie drabin
oblężniczych, bo były albo za krótkie,
albo – przy większej długości - same łamały się pod ciężarem nacierających.
Właściwie można było je zdobywać tylko głodem.
Bywały też i inne budowle -
a właściwie ich ruiny - które trafiały się coraz częściej w miarę zbliżania się
do celu podróży. Piękne, zdawałoby się lekkie - mimo iż kamienne - o dziwnym
uroku, często zdobione ciętymi misternie w kamieniu postaciami ludzi i
zwierząt, wydawałoby się, że żywych - które przystanęły tylko na moment żeby
odpocząć, nim ruszą dalej. Zaciekawiony Wartek pytał więc Siegniewa – który nie
pierwszy raz podróżował do Rzymu – co to za lud wykonał te budowle i rzeźby
kamienne i gdzie teraz jest, na co Siegniew odrzekł, że budowle te wykonali
Rzymianie, który to naród już dawno wyginął, pozostawiając po sobie jeno owe
ruiny, łacinę i prawo zwane rzymskim, a także i inne cuda – trakty wykładane
kamieniem, akwedukty prowadzące czystą, górską wodę do miejsc bardzo odległych,
czy też wiele innych cudów budownictwa - jak choćby potężny Zamek Anioła w
Rzymie.
W końcu – po przebyciu
wysokich i dzikich Alp – przybyli do Italii i stanęli w jednym z rzymskich
klasztorów benedyktynów, gdzie gościny udzielili im bracia pamiętający dobrze
ojca Antoniego, zwłaszcza że Siegniew przywiózł pismo polecające od niego
samego, adresowane do przeora.
O nic niepytani, mający
pełną swobodę poruszania się po wiecznym mieście, zaczęli rozpoznawać otoczenie
i możliwości zdobycia informacji – co się dalej dziać będzie. Siegniew – nie
bez pomocy złota, w które Bolesław hojnie go wyposażył – zdobywał przystęp do
kurii, do poszczególnych kardynałów, których zdanie miało swoją wagę u papieża;
często też widywano go na Watykanie rozmawiającego z kimś ważnym na placu św.
Piotra lub w pomieszczeniach, do których przystęp nie był zakazany.
Natomiast Wartek już od
pierwszego dnia wałęsać się począł po okolicy, zwiedzając miasto, podziwiając
rzymskie zabytki, nie stroniąc też od tawern ulicznych tętniących życiem, a i
od dziewczyn o zupełnie innej urodzie niż w kraju. Sprawiło to, że już po paru
tygodniach potrafił się porozumieć z każdym Italczykiem w jego języku, jednak
nie dając po sobie poznać, jak biegle opanował już tę sztukę. Rozumiejąc
wszystko co do niego mówiono – odpowiadał celowo myląc wyrazy, by stworzyć
wrażenie że niewiele rozumie – jednym słowem „udawał Greka”. A robił to tak
naturalnie, że powszechnie wierzono tej mistyfikacji.
Interesowało go wszystko,
począwszy od monumentalnych budowli pozostałych po
Imperium Romanum,
skończywszy na targowiskach, gdzie można było zobaczyć kupców z różnych stron
świata, nawet ludzi o czarnej jak smoła skórze – którzy handlowali
wszystkim: niewolnikami, przedmiotami
codziennego użytku, jedzeniem i napojami, dzikimi zwierzętami jakich jeszcze
nigdy nie widział i różnymi innymi rzeczami, których przeznaczenia nawet nie
umiał odgadnąć. Ale wrodzona ciekawość pozwalała mu na stopniowe poznawanie
owej odmiennej rzeczywistości – więc chłonął wszystko jak gąbka wodę.
Upływały kolejne tygodnie, z
tygodni robiły się miesiące, a nie działo się nic w sprawach obchodzących
naszych wysłańców. Siegniew zaczynał się zastanawiać, czy nie warto wracać do
kraju – skoro niczego w sprawie opuszczonej stolicy biskupiej w Pradze nie
przedsięwzięto – bo już i zapas złota zmalał widocznie, a na postęp żadnej
nadziei widać nie było.
Jednak pewnego dnia do celi
klasztornej zajmowanej przez Siegniewa wpadł jak huragan Wartek, już od progu
wołając:
- Ważną
wieść przynoszę – panie - daj spocząć, bo i mówić nie chcę za głośno o tym co
się stało, by kto niepowołany nie dowiedział się przed czasem o tym, że znamy
już nowinę!
- Siadaj
i mów! Rozkazał Siegniew, też siadając blisko przybyłego.
- Dopiero
co przybył posłaniec z Czech – rozpoczął Wartek przyciszonym głosem. Nie mówił
ci on wprawdzie na ulicy z czym przyjechał, ale już po chwili między
pospólstwem wieść się rozchodzić jęła, w którą nie wiem, czy wierzyć że
prawdziwa - czy że jeno przekręcona. A wieść owa niesie, że w Czechach ród
Wrszowców wymordował cały ród Sławnika z Libic, kto wie czy nie na ciche
polecenie Pobożnego. Insi zaś powiadają, że to zemsta Wrszowców za klątwę
kościelną rzuconą na ich ród przez Wojciecha, boć biskup Wojciech przecie z
rodu Sławnika pochodzi! Tak tedy Wojciech pozostał sam na tym świecie, nie
licząc brata Radzima – który jest z nim, i Sobiesława - który u nas przebywa.
No i – jeśli wieść ta prawdziwa – to papież chyba nie nakaże mu już powrotu do
Pragi, bo to by było tak, jak gdyby sam wysłał go pod topór. A wtedy może
chętniej przyjąłby Wojciech naszą gościnę, skoro jest u nas jego drugi żyjący
brat, a w Czechach nie ma już nikogo?
Przecież po to tu w końcu przyjechaliśmy!
- Dobrze.
Nie wychodź nigdzie, a ja pójdę na Watykan dowiedzieć się, zali to prawda coś
przyniósł, może i co z tego wyjdzie, odparł Siegniew i wyszedł z celi.
Istotnie, wieść ta
potwierdziła się, gdy Siegniew dotarł na Watykan. Okazało się, że posłaniec z
Czech rzeczywiście przywiózł wieści, że w odwecie za klątwę rzuconą przez
Wojciecha na Wrszowców, ci wymordowali okrutnie cały ród Sławnika w Libicach,
nie darowując nawet starcom i niemowlętom w kołyskach.
Teraz już nikt nie wątpił,
że papież nie nakaże Wojciechowi powrotu na porzucone biskupstwo praskie.
Jednak w samej kurii panowała niepewność, kto ma zanieść Wojciechowi tą
wiadomość? Nie było chętnych do tego zadania.
Mijały dni. W końcu straszna
wieść dotarła do Wojciecha, choć on sam twierdził, że wiedział już był o tej
rzezi; ponoć miał widzenie tego zdarzenia w czasie gdy rzecz ta faktycznie się
działa. Nie wiedziano czy mu wierzyć, czy nie – faktem jednak było, że
praktycznie pozostał niemal sam, bez oparcia w rodzie, który już nie istniał,
nie licząc dwu żyjących braci.
Siegniewowi, korzystającemu
z okazji, udało się spotkać z Wojciechem; przy czym – po złożeniu stosownych
wyrazów współczucia – gorąco zapraszał go do Gniezna w imieniu knezia
Bolesława, całej rady, a i swoim własnym.
Wojciech uśmiechnął się
smutno i odpowiedział, że bardzo dziękuje za to zaproszenie i chętnie by z
niego skorzystał, ale jest przecież biskupem i że to papież w końcu zadecyduje,
gdzie i kiedy ma podjąć przerwaną służbę Bożą. A on – jako podwładny – musi to
papieskie polecenie bezwzględnie zrealizować.
- Widzisz,
dostojny Siegniewie – rzekł. Każdy woj zobowiązany jest słuchać swego wodza i
jego rozkazy nieleniwie wykonać, choćby ku śmierci wiodły. Ja też jestem
takowym wojem, jeno że bożym – i też rozkazy mojego wodza duchowego wykonywać
muszę.
- Wszak
zły to byłby wódz, któren by wojów swych jeno na pewną śmierć wysyłał, myślę
tedy że papież nie nakaże twojej dostojności wracać do Czech, a w całkiem inne
miejsce - odrzekł Siegniew. Czemu zaś zatem nie mogłoby to być Gniezno, gdzie i
brat twój żywie i gdzie i tobie samemu byłoby milej, jako że niemal jednego
języka jesteśmy, a kneź otoczy cię i twoje zamierzenia prawną i zbrojną opieką
– której u nas nie zabraknie. Przecież można by podsunąć myśl takową ojcu
świętemu, a i kościół nasz rozpaczliwie
potrzebuje pasterzy, którzy by nie tylko strzygli, ale wprzódzi paść zaczęli
owieczki sobie powierzone.
- Tam
pójdę, gdzie mnie poślą! Odrzekł twardo Wojciech. Aleć gdyby dano mi wybór –
pójdę tam, gdzie jeszcze ludzie Boga nie znają – dorzucił łagodniejszym już
tonem. A bliski już czas, kiedy Pan nasz Jezu Chryst wróci na świat, aby sądzić
żywych i umarłych - zbliża się bowiem rok tysięczny i wiele przepowiedni mówi,
że wtedy nastąpi koniec świata. Tedy nie wolno mi zostawić na wieczne
zatracenie ludzi w ciemnościach pogaństwa trwających, bo jakaż ich wina, że o
Bogu prawdziwym nikt im nie mówił? A moja byłaby – gdybym im nie zaniósł dobrej
nowiny.
Wykonawszy, co mu polecono,
zaprosiwszy Wojciecha do Gniezna i urobiwszy grunt w kurii rzymskiej pod
przyszłe skierowanie Wojciecha do pracy kościelnej u Polan – co resztki
przywiezionego złota kosztowało – nie mając już nic więcej w Rzymie do roboty,
Siegniew z Wartkiem i służbą wracali do kraju. Wracali nie spiesząc, zadanie
zostało na tyle dobrze wykonane, na ile było to możliwe, bo nic nadto nie dało
się już zdziałać.
Gdy w końcu stanęli w
Gnieźnie i Siegniew zdał sprawę kneziowi i jego radzie – ci zaakceptowali jego
poczynania i nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać na dalszy rozwój
wypadków i reagować na nie stosownie do potrzeb. Ale na to też trzeba było
cierpliwie czekać.
Nie mając innego zajęcia –
Wartek zajął się sprawami zakończenia budowy kościoła w Trzemesznie - jak
zaczęto zwać owo miejsce – a także osadzeniem w nim nowoprzybyłych księży.
Zgodnie z poleceniem – które
otrzymał – miał także upatrywać miejsc stosownych do budowy dalszych kościołów
i klasztorów, w których osiąść mieli benedyktyni sprowadzeni nie z Niemiec,
lecz Italczycy, Galowie lub może nawet i zakonnicy krajowi, mówiący w ojczystym
języku. Liczono po cichu na to, że jednak może uda się własną metropolię
kościelną utworzyć, sprawa ta nie była bowiem beznadziejnie zamknięta,
zwłaszcza gdyby udało się namówić Wojciecha na przyjazd do Gniezna.
Jako że kościoły musiały być
budowane w miejscach z natury obronnych, Wartek upatrywał lokalizacji na nie w
pobliżu rzek i licznych w tych okolicach jezior.
Jednym z takich miejsc był
niewysoki kopiec, który przed wiekami usypały ręce nie wiadomo czyje - czas
bowiem zatarł ślady ludów które dawno temu przeminęły, tak że i potomni nic o
nich nie wiedzieli - położony na długim,
wysokim półwyspie wrzynającym się w jezioro, otoczony z jednej strony jego
głębokimi wodami, z drugiej bagnem nieprzebytym ciągnącym się na długości paru
tysięcy kroków. Do miejsca tego prowadziło wylatowskie odgałęzienie traktu
Gniezno - Kruszwica, kierujące się dalej ku północy w stronę Pomorza, połączone
mostem wiodącym przez jezioro z onym półwyspem. Było to to samo jezioro, na
którego przeciwległym, południowym krańcu znajdował się wylatowski gródek.
U stóp owego wzgórza-mogiły
istniała niewielka osada, Mogilnem zwana od owego kopca. Tu – na szczycie tego
kopca - Wartek upatrzył był miejsce na kolejny klasztor, bo i miejsce samo z
natury obronne było bardzo, a i osada owa mogłaby pełnić funkcję podgrodzia dla
klasztoru, zaopatrując zakonników w chleby i niezbędne przedmioty codziennego
użytku. Na razie jednak nie było pośpiechu – nasamprzód należało uporządkować
politykę kościelną w kraju i doczekać się nowych zakonników, co wiele czasu
zająć musiało. Ale doskonałe miejsce na lokalizację następnego klasztoru było
już upatrzone.
Widując się z Siegniewem – Wartek często musiał
bywać w głównej, najważniejszej części grodu gnieźnieńskiego, gdzie mieściły
się dwory knezia i dostojników oraz katedra. Jako wychowanek ojca Antoniego,
niemal zakonnik, był rozpoznawany przez straże pilnujące dostępu do tej części
grodu i przepuszczany przez bramę bez zatrzymywania i badania, ponieważ znali
go wszyscy strażujący tam wojowie. Również i on rozpoznawał wielu z nich,
nierzadko zamieniając z nimi parę żartobliwych zdań w bramie.
Zdążając do dworca Siegniewa,
musiał mijać tę część jednego z dworców, w której znajdowała się duża świetlica
służąca kneziowi i jego radzie, gdzie zwykle zapadały ważne dla kraju decyzje,
przez tą radę ustalane i ostatecznie akceptowane lub odrzucane przez knezia.
Zastanowiło go jednak to, że – gdy wszyscy strażujący tam wojowie dzień i noc niemal
nieprzerwanie chodzili wokół dworca – jeden z nich, nieznany mu z imienia,
prawie zawsze stał oparty o ścianę, z głęboko nasuniętym na głowę szyszakiem. A
działo się to zwykle wtedy – gdy w świetlicy trwały obrady. Zaintrygowany tą
powtarzającą się obserwacją Wartek kiedyś wspomniał o tym Siegniewowi.
- A to coś nowego, trzeba to zbadać, przecie tu
o radę i samego knezia idzie, takoż o ważne a tajemne dla innych sprawy. –
Stwierdził Siegniew.
- Jeno jak to zbadać? Co może zdziałać
drzemiący pod ścianą woj?
- Nie masz tam dziś onego woja na straży?
- Nie ma, są insi – którzy obchodzą cały
dworzec naokoło – jako zwykle.
- Tedy chodź ze mną, zaprowadzisz mnie w ono
miejsce, gdzie zawsze drzemie ów woj, staniemy tam niby przypadkiem i po cichu
będziem rozmawiać, by wyglądało to tak, że jeno sprzeczamy się o cosik. Pamiętaj
też, by nie patrzeć ciągle na dworzec i nie pokazywać go ręką – by może komuś przypadkiem
nie wskazać, co nas interesuje.
Tak jak mówili – poszli,
stanęli obok dworca w miejscu gdzie zwykle stał ów „śpiący woj” – i nieznacznie
zaczęli przyglądać się ścianie. Od razu zauważyli brak uszczelnienia z mchu i
gliny w jednej ze szczelin między belkami ściany, tworzące szparę o długości na
parę palców. Zamieniwszy kilka cichych uwag – poszli dalej stwarzając pozór, że
zatrzymali się tam przypadkiem – po czym wrócili do izby Siegniewa.
- Ważną rzecz wypatrzyłeś, zda mi się, że ten
woj podsłuchuje pewnikiem przez oną dziurę obrady knezia z radą i przekazuje to
- co usłyszał – komuś, kto każe mu tam stać. – Ocenił sytuację Siegniew.
- Tedy trza by sprawdzić, czy rzeczywiście z
zewnątrz można usłyszeć to, co ktoś rzecze w izbie, jeno jak to zrobić, by nie
ostrzec tego woja-śpiocha?
- Trza by jakoś odciągnąć wojów od onego
dworca, wtedy ja będąc w izbie rady zacznę gadać niby to do siebie, a ty –
stojąc na zewnątrz przy dziurze – będziesz słuchał com rzekł, a potem mi to
powtórzysz.
- Dobrze – panie – jeno trzeba nam kogoś, kto
narobi rabanu, może tak - że mu niby mieszek złodziej urzezał i uciekł. Straże
wonczas pobiegną do niego i szukać będą rzezimieszka, a ja będę mógł oprzeć się
o ścianę i zastukam w nią, żem już gotów. Wtedy ty – panie – zaczniesz gadać.
Zanim straże wrócą – będzie już po wszystkim, nic nie zauważą.
- Jutro nie ma obrad u knezia. Przyjdź tu z
rana, a ja znajdę człowieka, który będzie udawał okradzionego i odciągnie
straże. – Zamknął sprawę Siegniew.
Następnego dnia rano – w
momencie gdy Wartek mijał dworzec rady – przy bramie grodowej wszczął się
rwetes: jakiś gruby kupiec wrzeszczał, że ktoś urzezał mu mieszek z dużą garścią
srebra – i to gdzie – pod samym nosem knezia i jego straży, która powinna była
złowić onego złoczyńcę zanim wszedł do grodu! Na dowód tego pokazywał ucięte końcówki
sznura, na których wisiał ów rzekomo skradziony mieszek ze srebrem. Uwaga
straży skupiła się na tym zdarzeniu, zaczęto wypytywać kupca jak wyglądał ten
rzezimieszek i w którą stronę uciekł. Zaraz też zarządzono zamknięcie bramy. Wszyscy
zbiegli się wokół kupca, bo było to niecodzienne wydarzenie. Jednak po chwili –
gdy „kupiec” zauważył, że Wartek odchodzi już od dworca – złapał się nagle za
brzuch i… - ku swemu „zdziwieniu” - wyjął z fałdy opończy rzekomo ukradziony
mieszek!
- A to dopiero, myślałem – żem okradziony – a
to sznurki musiały się przetrzeć o pas i srebra nie utraciłem! – Rzekł
zdezorientowany i zawstydzony.
- To na drugi raz bacz, by miast mieszka gaci ci
nie ukradli na kneziowskim grodzie – bo gołą rzycią świecić tu nie można! - Parsknął
dowódca straży.
- Zmieszany teraz kupiec zaczął wycofywać się -
tłumacząc się gęsto - po czym zniknął w
tłumie przechodząc przez otwieraną właśnie bramę, przy szyderczych okrzykach
stojących tam wojów i śmiechu gawiedzi obserwującej zdarzenie.
Tymczasem Wartek z
Siegniewem omawiali już wyniki – jak dziś byśmy powiedzieli – wizji lokalnej:
- Słyszałem – panie – żeś coś mówił, jeno nijak
nie mogłem zrozumieć, co. A słuch mam dobry. Wydaje mi się, że tu nie o podsłuchiwanie
idzie, jeno że ten woj rzeczywiście śpi pod ścianą. A może słabuje i dlatego
tak się podpiera? – Zaczął Wartek.
- Ha, a może i nie? Coś wspominałeś – że woj
ten zawsze ma wciśnięty głęboko na oczy szyszak. Czy to jest szyszak z blachy,
czy ze skóry – zauważyłeś?
- Z blachy, panie. Zda mi się, że zakłada go on
nie na czepek – jaki zawżdy zakładają na głowę pod szyszak wojowie – ale na
gołą głowę, i dlatego wpada mu aż na oczy.
-
No to trza sprawdzić. Przyjdź tu do mnie znów
jutro, zobaczymy – co z tego wyjdzie.
Zaintrygowany całą sprawą
Wartek nie mógł dospać ranka, nie rozumiał bowiem co i jak Siegniew chce
jeszcze sprawdzać. Dlatego – skoro świt – już czekał przed dworcem Siegniewa
czekając, aż gospodarz wstanie i zawezwie go do izby. Kiedy wreszcie doczekał
się, Siegniew wyszedł z izby z jakimś zawiniątkiem w ręce i rzucił tylko
krótko: „Idziemy”. Wyszli na zewnątrz i skierowali się ku wyjściu z grodu. Poza
zewnętrznym wałem stało wiele warsztatów rzemieślniczych, stajen, chlewów i
innych budowli - tworzących podgrodzie. W pewnym oddaleniu stało też kilka
opuszczonych już budowli – ruin po czymś, co kiedyś było może dworcami.
Podeszli do jednej z nich.
- Ja pójdę z drugiej strony onej ściany i będę
gadał, ty zasię wydłubuj mech ze szpary między belkami i zaprzestań, kiedy
będziesz mnie słyszał, ale nie będziesz rozumiał o czym gadam, jako wczoraj. –
Powiedział Siegniew. Kiedy już mnie usłyszysz – zastukaj w ścianę. Rozumiesz?
- A na co to wszystko, przecie wczoraj wyszło
na to, że nie można tak podsłuchać niczego! – Zdziwił się Wartek.
- To się dopiero potem będziesz dziwił. A teraz
rób, jako rzekłem.
Kiedy Wartek już słyszał
Siegniewa za ścianą, lecz nie mógł zrozumieć żadnego ze słów – zastukał w
ścianę. Po chwili Siegniew wyszedł zza ściany, z zawiniątka wyjął blaszany
szyszak - taki sam - jaki nosili wojowie trzymający straż, po czym włożył go
Wartkowi na głowę. Szyszak wpadł mu aż na oczy – tak jak temu „śpiącemu”
wojowi.
- A teraz wróć – gdzieś był – i słuchaj, coć
będę gadał. Zobaczymy, czy w szyszaku nie słychać lepiej.
Zaintrygowany Wartek
słuchał, lecz wynik gorszy był od poprzedniego, bo teraz szyszak zasłaniał mu
uszy. Gdy powiedział to Siegniewowi – ten chwilę pomyślał, po czym rzekł:
- Spróbujemy raz jeszcze, jeno teraz przytknij
szyszak do ściany.
Tym razem w szyszaku – który
działał jak wzmacniacz dźwięku – ku zdumieniu Wartka cicho, lecz wyraźnie
słychać było słowa Siegniewa, wypowiadane za ścianą.
- To działa, panie! – Wrzasnął Wartek.
Słyszałem wszystko, coś rzekł! A jednak ów woj podsłuchuje to, co mówi się w
izbie rady!
- Sam widzisz – a właściwie sam słyszałeś!
Trzeba tedy zająć się onym „śpiącym” wojem, któren wcale nie jest taki śpiący, jako
myślałeś.
Szedł
przed siebie skrajem boru, gdzie w cieniu wysokich, masztowych sosen i ogromnych świerków rosło całe mnóstwo leśnej
młodzi, usiłującej przebić się do światła z cienia olbrzymów. Gdzieniegdzie
leżał pień drzewa, które albo runęło ze starości, albo też zostało pokonane
przez wiatr czy piorun, czyniąc pustkę wokół po sobie, z której korzystały młode rośliny pnąc się ku górze na
wyścigi z innymi.
Szedł cicho, poruszając się
zwinnie niby zwierz, wypatrując zdobyczy – bażanta albo choć kuropatwy, których
tu nie brakło o tej porze roku. W ręku dzierżył niezgrabny, własnej roboty łuk
z nałożoną na cięciwę strzałą, która miała mu zapewnić dzisiejszy posiłek.
W końcu usłyszał krzyk
koguta-bażanta, po cichu podkradł się w tym kierunku i już po chwili podnosił z
ziemi ptaka trafionego celnym strzałem.
Zawszeć to lepsze, niźli
kaczka czy inszy ptak wodny – pomyślał. Nie ma tyle zachodu z darciem pierza. A
i mięso smaczne po ugotowaniu z dodatkiem zieleniny, wodę po ugotowaniu mięsa
takoż wypić można, pożywna bardzo z podpłomykiem. Żeby choć trochę prosa lubo
żyta mieć – można by wrzucić to do gara, byłoby jeszcze lepsze. Można też było
wrzucić do gara mąkę – byłaby smaczna bryja, jeno skąd tej mąki wziąć?
Tu oblizał się jak pies na
wspomnienie smakołyków, bo dawno już ich nie jadł. Wrócił ze zdobyczą do swej
malutkiej ziemianki – urządzonej w wykrocie po powalonym świerku – przykrytej
stertą gałęzi i listowiem, by nie lało się do środka w czasie deszczu,
rozdmuchał ogień w popiele po ognisku, dołożył chrustu i sprawnie oskubał i
wypatroszył zdobycz posługując się małym, bardzo już zużytym nożem, potem
opalił ptaka nad płomieniem z resztek pierza.
Tak sprawioną zdobycz
powiesił na gałęzi, wziął duży gliniany gar leżący w kącie ziemianki, przyniósł
w nim wody z pobliskiego potoku i ustawił na ogniu. Potem włożył do niego
mięso, następnie wyjął zza pazuchy mały woreczek, wysypał z niego na dłoń
niewielką ilość soli i wrzucił ją w garnek.
Mało tej soli – rzekł sam do
siebie, jak ktoś kto nie widuje ludzi i nie ma z kim rozmawiać. Trza by znów
iść do jakiegoś kupca i zapracować trochę grosiwa, a i garnek też już ledwie
zipie, lada dzień może pęknąć i co wtedy? Acha – trza zielska do potrawy
przynieść – przypomniało mu się.
Poszedł więc na łąkę
graniczącą z lasem, po dłuższej chwili wrócił niosąc dziko rosnące warzywa:
marchew, pietruszkę, cebulę, czosnek niedźwiedzi i jeszcze parę innych wonnych
ziół które znał i lubił, i po oczyszczeniu wrzucił je do gara. Apetyczny zapach posiłku unosił się w powietrzu, gdy
mięsiwo zmiękło na tyle, że można je było jeść. Zaraz też wyjął z gara słuszny
kawał i nie czekając aż ostygnie – zaczął go chciwie pożerać.
Bodaj choć co trzeci dzień
takie żarcie – pomyślał. Poszczęściło mi się dziś, nawet nie musiałem daleko
chodzić, jedzenie samo do mnie przyszło. Nie zawsze tak bywa…
Przypomniał sobie czasy,
kiedy był małym, kilkuletnim czędem. Jak ciężko wtedy było mu żyć, pozbawionemu
opieki matki i dachu nad głową. Jednak las żywił go i chronił, w lesie były
jagody, poziomki, różne jadalne korzonki, czasem trafiała się podkradana z
sideł kmiecych zwierzyna, którą piekło się na rożnie lubo oblepioną gliną w
ognisku, czasem ryba takoż podkradana z sieci zastawianych przez rybitwów abo
li złowiona własnym sposobem. Dawało się jakoś przetrwać, bo przetrwanie takie
trudno było nazwać życiem – ale tylko dopóki było ciepło.
Bał się ludzi – jednak z
nadejściem chłodów musiał iść między nich, żebrząc o jakieś schronienie,
jedzenie i odzienie, oferując w zamian swoje usługi. Ale kto chciał zatrudniać
małego chłopca, gdy pracy właściwie zimą nie było? Zresztą do jakiej roboty
nadawało się takie chucherko? Białogłowy bywały jednak litościwe: widząc
zagłodzonego chudzinę dawały mu to, co czasem zbywało ze stołu: kawałek skórki
od wędzonki, suchy podpłomyk albo inny „smakołyk”, którego nikt już nie chciał.
Czasem i kmieć jaki pozwalał mu zanocować między bydłem albo owcami – by ogrzał
się jakoś i nie zamarzł w nocy, czasem też nocował razem z jakimś psem w jego
legowisku, bo psy nie były mu wrogie i nie odpędzały go, a może i miały w sobie
więcej uczucia dla dziecka niż ludzie?
Czasem
też dostał od kogoś litościwego jakąś szmatę albo kawał wyliniałej skóry na
okrycie grzbietu, by nie zamarzł na śmierć.
Ciężko
było o głodzie i chłodzie – jednak wolę życia podtrzymywała w nim przysięga
uczyniona matce. I tak przetrwał wiek dziecięcy.
Będąc
już wyrostkiem radził sobie w samotności lepiej aniżeli większość dorosłych.
Wyrósł i zmężniał, a życie w ciągłym niedostatku wszystkiego zahartowało go nad
podziw. Zauważył, że warto było wypatrywać kupców na traktach. Znał doskonale okolicę.
Wiedział, gdzie grasują zbóje, gdzie były łatwe - a gdzie trudne do przebycia
odcinki traktu, sam też był silny i sprawny, więc kupcy chętnie wynajmowali go
do usług płacąc za nie przyzwoicie. Kiedy już znany był jako doskonały
przewodnik kupiecki – wynajmowano go zawsze, gdy tylko pojawiał się na trakcie,
ale ile razy początkowo odpędzano go podejrzewając, że jest wysłannikiem
zbójeckim mającym naprowadzić zgraję na kupca?
Nauczył
się też łowiectwa i rybactwa, sam sporządził sobie łuk – niezgrabny, ale mocny
– i strzały do niego. Z początku strzelanie szło mu nieskładnie. Dopiero kiedy
znalazł w boru zagubioną strzałę - zauważył, że dzięki lotkom z piór i
odpowiedniemu krzemiennemu grotowi jest ona o wiele celniejsza, niż bez nich.
Zaopatrzył więc i swoje strzały w takie lotki i podobne groty i już następnego
roku był mistrzem w strzelaniu z łuku, trafiał w gołębia na sto kroków. Również
słuch i węch wyostrzyły mu się przez ciągły pobyt w boru, upodabniając go w tym
do dzikich zwierząt.
Zimy
teraz spędzał w lesie, gdyż łowy łatwe były po wytropieniu śladów zwierzyny na
śniegu, a i mięso nie psuło się na mrozie. Miał teraz dostatek skór
zwierzęcych, które – choć ledwie wyprawione – przecie chroniły przed zimnem.
Jedynie pojawiające się w czasie dużych mrozów stada wilcze zmuszały go do
szukania
Kiedy
wreszcie uznał, że jest już wystarczająco dorosły - by wypełnić dane kiedyś
matce przyrzeczenie - zaczął poszukiwać siedziby pańskiej zwanej Skibnem.
Pytając nieznacznie spotykanych w drodze kmieci wywiedział się w końcu, jak tam
trafić – i powoli wędrował w tamtym kierunku, porzuciwszy swoje rozliczne
dotychczasowe leśne schronienia.
Kiedy
już znalazł ono Skibno, zamieszkał w pobliskim borze, włócząc się codziennie po
okolicy i obserwując tamtejsze zabudowania i to, co się tam działo. Jednak
teraz zupełnie unikał ludzi, nie chcąc ujawnić się przed czasem.
Czekał.
dc
Wartek z Siegniewem długo zastanawiali się,
jak by tu wybadać tego „śpiącego” woja tak, by nie wzbudzić podejrzeń u jego
mocodawców, bo jasne było – że podsłuchuje nie dla siebie, jeno dla kogoś
innego.
- Zda mi się, że najlepiej będzie, kiedy woj ów
wyznaczony zostanie do straży koło mojego dworca. – Rzekł Siegniew. Wonczas
zawołam go do izby, gdzie wybadamy go bez świadków.
- Dobrze – panie – ale czy nie lepiej od razu
zgłosić sprawę kneziowi aby sam się nim zajął?
- Nie, nie! Onże woj jest jeno narzędziem w
ręku kogoś większego, ten zaś z kolei podlega komuś jeszcze większemu, i tak to
idzie jako nić do kłębka. Nie wolno ostrzec w ten sposób wszystkich, bo się
utają. A nam zależy na tym, by ich wszystkich – co do jednego - złowić jako
ryby w sieć, którą umiejętnie zastawimy. Tu trza cierpliwości, by przed czasem
ryb nie spłoszyć. A może i coś więcej uda się złowić…
Gdy Wartek pewnego dnia
zauważył woja – o którym mówili – zawołał go mówiąc, że dostojny Siegniew
potrzebuje go, by pomógł im w izbie przesunąć ciężką skrzynię, z którą nie mogą
sami sobie poradzić. Woj posłusznie poszedł za Wartkiem, lecz bardzo zdziwił
się, gdy zamiast skrzyni zobaczył przed sobą Siegniewa stojącego z obnażonym
mieczem w garści.
- Zawrzyj drzwi! – Rozkazał Wartkowi. A ty – tu
zwrócił się do woja – siadaj na zydlu i się nie ruszaj, bo ubiję jak psa. Kto
kazał ci podsłuchiwać, co mówią w izbie rada z kneziem i komu to zanosisz?
- Ja? Podsłuchiwać? – Zdumiał się woj. Nawet by
mi to do łba nie przyszło, zresztą jak bym mógł, przecie stoję zawdy na
dziedzińcu, nie we dworcu!
- Nie łżyj! Wiem, że podsłuchujesz z zewnątrz,
udając że drzemiesz, przyciskając szyszak do ściany. Myślisz – żem głupszy od
ciebie?
- To niemożliwe – panie – nie da się
podsłuchiwać z zewnątrz! – Odrzekł wyraźnie pobladły woj.
- Nie chcesz mówić, tedy zrobimy inaczej. Pójdziesz
po kata – zwrócił się do Wartka – i powiesz mu, że na moje wezwanie ma tu zaraz
przyjść z pętami i pomocnikami, żeby zabrać onego. Jeszcze dziś wyciśniemy na
mękach z ciebie to, co nie chcesz sam rzec. A kat jest sprawny, każdy w jego
rękach mówi wszystko, czy chce, czy nie. Ty takoż długo nie będziesz milczał…
Kiedy Wartek ruszył ku
drzwiom, by sprowadzić kata – jeniec nagle odzyskał mowę:
- Panie! Powiem wszystko, jeno nie oddawaj mnie
katu! Wojem jestem, nie bojam się śmierci, jeno mąk się bojam. Zresztą i tak mi
nie uwierzysz i dam głowę pod topór, ale w zamian za prawdę zaoszczędź mi męki
przed śmiercią! – Krzyczał z rozpaczą w głosie.
- Dobrze! – Gadaj tedy wszystko, od początku.
- Pewnej nocy, gdym zasnął na stróży pode
dworcem knezia – rozpoczął drżącym głosem jeniec – naszedł mnie na śpiku sam
setnik, któren tam mnie postawił. Nic nie pomogły tłumaczenia, żem zmęczony i
chory, obiecał mi za to pięć dziesiątek kijów rano, a ja wiem, że tego nikt
jeszcze nie przeżył. Ale rano rzekł, że daruje mi przewinę, jeśli będę mu
donosił na inszych wojów, jeśli co przeskrobią. Przerażony obietnicą kijów –
obiecałem mu donosić jako chciał, co i zacząłem czynić. Jednak gdym chciał tego
zaprzestać – rzekł mi, że wonczas zdradzi innym, że to ja na nich donoszę, a
oni już mnie sprawią. Wtedym dopiero zrozumiał, jakim jest głupi, ale było już
za późno. Musiałem go słuchać, inaczej moi druhowie byliby mnie zatłukli! A
mieli by za co!
Jednak
nie był to koniec: gdy setnik uznał, że jużem całkiem w jego mocy – pokazał mi
jak w szyszaku można podsłuchiwać rozmowy z izby, udając słabość lubo drzemkę.
Gdym mu rzekł, że bojam się o to, że dziesiętnik da mi karę za drzemkę na
służbie – odrzekł, żem pod jego opieką i nic mi nie grozi. Tak też i było –
dziesiętnik nie czepiał się mnie. A ja wyznaczany byłem do straży koło izby
rady zawdy wonczas, gdy we środku coś się działo, a com usłyszał, tom musiał
powtarzać setnikowi.
To
wszystko – panie. Wiem, żem winien i że głowę dać muszę, ale obiecaj mi, że nie
oddasz mnie katu?
- Kto jest onym setnikiem?
- Ołdrzych, panie. Ten sam, co to kiedyś
przybył do knezia Mieszka razem z hufcem pancernych przesłanych mu przez
księcia Czech - jegoż teścia – na pomoc w rozprawie z Niemcami. Stawali oni pod
Cedynią, a Ołdrzych do dziś pozostaje w drużynie kneziowskiej, gdzie po latach
uczyniono go setnikiem.
- A od dawna podsłuchujesz i to – coś usłyszał
– opowiadasz setnikowi?
- Nie, panie – będzie ze cztery niedziele.
Jeszczem też i chyba nic ważnego nie słyszał, bo setnik wyrzekał, żem do
niczego nieprzydatny…
Siegniew z Wartkiem
spojrzeli po sobie i w izbie zapadła cisza. Skulony i przerażony jeniec
siedział na zydlu bojąc się poruszyć, a
na jego twarzy rysowała się coraz większa rozpacz. W końcu rzucił się pod nogi
Siegniewa krzycząc:
- Nie wytrzymam dłużej, ubijcie mnie – panie –
na miejscu, ale nie dawajcie katu!
- Milcz, wstań i siadaj! – Krzyknął Siegniew.
Jeszcze z tobą nie skończyłem!
Po czym po chwili dodał niby
od niechcenia, niby sam do siebie:
- Może by i była możliwość odkupienia onej
winy, jeno czyś ty nie za słaby do tego?
- Panie! Każ mi zrobić co zechcesz! Wszystko
wykonam co każesz, życie oddam i się nie ulęknę! Sam widzę – żem źle czynił.
Pozwól mi winy odrobić!
- Na pewno chcesz się z tego wyplątać?
- Gotowym – panie – rozkazuj!
- Tedy słuchaj. Wyjdziesz za chwilę na dziedziniec,
zachowuj się jako zwykle – nie daj po sobie poznać, żeś wzburzony. Przecie
wezwałem cię jeno do przesuwania skrzyni. Nikomu ani piśniesz o tym, o czym tu
gadaliśmy. Jeśli dowiem się, żeś komuś coś rzekł – czeka cię kat! Rozumiesz?
- Rozumiem, panie. Dzięki ci za łaskę.
- Ale nic za darmo: nic się później nie zmieni.
Dalej będziesz podsłuchiwał obrady i donosił setnikowi…
Wielkie zdumienie zarysowało
się na obliczu woja, a oczy niemal wyszły mu z orbit. Teraz już niczego nie
rozumiał. Siedział jak posąg z rozwartą gębą i wybałuszonymi oczyma patrząc
tępym wzrokiem na Siegniewa.
- …jeno powtarzać mu będziesz nie to, co tam
niby usłyszysz - bo tylko będziesz udawał podsłuchiwanie – jeno to, co ja każę
ci powiedzieć!
Wyraz zdumienia z twarzy
woja zaczął znikać, powoli zaczynał rozumieć o co idzie.
- A jak – panie – powiesz mi, co mam gadać
setnikowi? Przecie nie mogę przychodzić do ciebie, bo wszystko się wyda. Setnik
niegłupi, przewącha to zaraz.
- Nie będziesz tu przychodził – wara ci tak
czynić. Kiedy będzie trza – znajdzie cię któryś z moich zaufanych ludzi i powie
ci, co masz rzec setnikowi, że niby to podsłuchałeś. Ażebyś mógł rozpoznać, że
to mój człowiek - bo przecie nie znasz żadnego z nich – będzie on miał z sobą
coś, po czym go rozpoznasz, że jest ode mnie.
Siegniew włożył miecz do
pochwy, podszedł do skrzyni stojącej pod ścianą, wydobył z niej zwykły, prosty
nóż w pochwie ze skóry, po czym podszedł do woja i podał mu go mówiąc:
- Obejrzyj go dobrze, byś mógł go zawsze
rozpoznać. Pamiętaj – jeśli się pomylisz – zginiesz!
Był to zwykły nóż, jakich
wszyscy używali na co dzień, tylko na trzonku wyryte były jakieś dziwne znaki,
ni to ornament, ni to litery.
- Zapamiętaj one znaki na trzonku. Nie ma
drugiego takiego samego noża. Każdy – który przyjdzie do ciebie z tym nożem –
jest ode mnie. Gdyby zasię przyszedł do ciebie ktoś z innym nożem i podawał się
za mojego posłańca – nie wierz mu i nie zdradź się przed nim, że służysz mnie.
Zapamiętaj też onego człowieka i wskaż go później jednemu z moich. Zrozumiałeś?
- Rozumiem, panie! – Rzekł woj oddając nóż
Siegniewowi. Rozpoznam ten nóż nawet po ciemku.
Po wyjściu woja z izby
zapadło milczenie. Wartek patrzył z podziwem na Siegniewa, bo nie spodziewał
się, że aż takich umiejętności wymaga służba, którą pełnił Siegniew, a w której
on go wspomagał.
- No, może udało nam się pozyskać kogoś
następnego do naszej sprawy, a jeśli ów człowiek niegłupi, to może nam oddać
znaczne przysługi.
- A jeśli okaże się – że jednak głupi? –
Zapytał Wartek.
- Tedy krótko żył będzie. W tej wojnie bronią
jest rozum.
- A jak chcesz – panie – złowić onego setnika,
Ołdrzycha? Powiesz dowódcy drużyny, że to zdrajca, czeski szpieg?
- Nie! Nie wolno tak czynić! Chodzi o to, że
teraz możemy podpowiadać Czechom to, co chcemy, a nie to – co naprawdę
zamierzamy. O tym – że ten „śpiący” jest naszym człowiekiem, że przekazuje on
setnikowi i dalej do Czech fałszywe wieści – wiemy tylko ja, ty i on. Nikt
więcej nie może się o tym dowiedzieć – nawet kneź - bo popsujemy cały ten
zamiar. A my teraz musimy dobrze śledzić onego setnika – z kim się spotyka i
jak przekazuje dalej wieści uzyskane od „śpiącego” – bo przecie sam z tym do
Czech nie jeździ. I tak – po nitce do kłębka – możemy złowić wszystkich ludzi
Pobożnego i wyciągnąć sieć wtedy, kiedy już one „rybki” nie będą nam dalej
potrzebne.
P
o pewnym czasie - gdy Siegniew zajęty był jemu
tylko wiadomymi sprawami, a Wartek doglądał
ostatnich zleceń związanych z urządzaniem kościoła trzemeszeńskiego i
uzgadniał ostateczne decyzje w tych sprawach z ojcem Antonim – został nagle a
niespodziewanie pilnie zawezwany do Siegniewa, przy czym posłaniec
zakomunikował mu, że ma stawić się godnie odziany.
Zaintrygowany niezmiernie
stawił się przed Siegniewem, wyparzony w łaźni, w czystej sukni, ze świeżo
uczesaną czupryną.
- No, jesteś. Przybył nasz człowiek z Rzymu z
wieściami. Kneź wzywa radę, więc pójdziesz ze mną. Czas, żebyś się zaczął przypatrywać,
jak też kneź z radą prawo stanowią, decyzje podejmują, rządzą krajem. Ucz się.
- Tak jest, panie – odparł Wartek zbyt
zdziwiony, by pytać co to za nowe wieści.
W izbie rady byli już
wszyscy, gdy wszedł kneź.
Był to mąż niestary, ogromnej
postury, wysoki i potężnie zbudowany, ubrany podobnie jak inni, tyle że jego
suknie wykonane były z najcieńszego i najlepszego płótna. Na nogach miał
skórznie z wyprawionej i ozdobionej tłoczeniami skóry, na barki narzucony
płaszcz z purpury podbitej jedwabiem i obszywanej gronostajami, na głowie zaś
czapkę książęcą, takoż z purpury obszytej gronostajami. Za nim szedł pachołek
niosący jego miecz - duży, szeroki, z małym jelcem i ozdobną głowicą w
kształcie trójlistnej koniczyny, umieszczony w skórzanej pochwie ozdobionej
złoceniami. Spod czapki wyglądała strzecha włosów koloru lnu, opadająca na
takiejż barwy gęste brwi, spod których patrzało dwoje oczu jasnych i zimnych
jak lód, o spojrzeniu nie znoszącym sprzeciwu, świadczącym o gwałtownym
charakterze i uporze, ale też o intelekcie i przebiegłości knezia. Pełne usta
okalał sumiasty wąs o takim kolorze jak i czupryna.
Powitawszy radę i usiadłszy
na stołku książęcym, rzekł do zebranych:
- Człowiek Siegniewa, pozostawiony przez niego
w Rzymie, by śledzić dalsze poczynania kurii rzymskiej i Wojciecha, przysłał
był wczoraj nowe ważne wieści. Oto Willigiz - arcybiskup Moguncji, bezpośredni
przełożony biskupa Wojciecha – nakazał mu pod klątwą kościelną natychmiastowy
powrót na praskie biskupstwo. Jednako Wojciech nie może powrócić do Pragi – w
ręce siepaczy swojego rodu – gdyż byłaby to jego pewna śmierć, o co zresztą
może właśnie arcybiskupowi Moguncji idzie. By tego uniknąć, Wojciechowi udało
się tyle wyjednać u papieża, że jeżeli Czesi rzekną, iż nie chcą Wojciecha
biskupem w Pradze – tedy Wojciech może zostać misjonarzem i nieść wiarę poganom
w wybrane przez niego kraje.
Radźcie
tedy, co nam czynić wypada.
Zapadło głuche milczenie.
Dla każdego wieści te były nowe i niespodziewane, dlatego należało gruntownie
je przemyśleć nim się głos zabierze. Po długiej ciszy jako pierwszy odezwał się
Siegniew.
- A toż węzeł naplątali: Wrszowcy niechybnie
ubiją Wojciecha, niech no tylko nogę w Czechach postawi. I na nic wtedy
wszystkie bulle papieskie i cała władza cesarska, ubitego nie ożywi. A Czesi nie powiedzą też, że
go nie chcą – będą starali się zwabić go do Pragi, by tym łatwiej cel osiągnąć
i pozbyć się go raz na zawsze. Tak źle i owak źle. Zdaje się, że niczego tu
uradzić się szybko nie da…
- Najlepiej by było, żeby Czesi odmówili
powrotu Wojciechowi na praski stolec biskupi oświadczając, że go nie chcą –
jeno jak to sprawić? – Ozwał się jeden z Awdańców.
W tej chwili Wartek
pociągnął Siegniewa za rękaw i szepnął:
- Panie, mam ja sposób na to, by Czesi rzekli,
że nie chcą Wojciecha w Pradze.
- Jakiż to sposób? – Zapytał szeptem Siegniew.
Siegniew wysłuchał propozycji
Wartka, po czym – zwróciwszy się ku kneziowi – powiedział:
- Jest tu ze mną otrok zwany Wartkiem, który
pod ręką moją i ojca Antoniego wprawia się do służby, a przebiegły jest jako
lis. Powiada on, że ma sposób na to, by Czesi odmówili powrotu Wojciechowi. Zwolisz
mi mówić - co onże zamyślił - kneziu?
- Niechaj mówi sam za siebie. Mów! - Rozkazał
kneź, choć ciche pogardliwe śmiechy rozległy się w izbie, bo co mądrego mógł wymyśleć
młodzik, gdy tęgie głowy radnych nie znajdowały rozwiązania?
- Wybaczcie, kneziu i wy – dostojni - iże
niepytany głos zabieram, zaczął niestropiony śmiechami Wartek. Nie chcę się
stawiać ponad waszą mądrością, aleć czasem i młodemu coś do łba przyjść może. A
wy sami osądzicie, zali myśl ta godna jest uwagi. A myśl jest takowa:
Trza
by ruszyć pancernych i tarczowników, by powoli, kryjąc się w borach, zaczęli
podążać ku czeskiej granicy. Wieść o pochodzie wnet rozejdzie się między ludem,
a i ludzie Pobożnego też przecie nie ślepi. Wodzowie onych wojów wiedzieć mają,
że to jeno ćwiczenia, by wojowie w grodach nie zgnuśnieli, bo wojny dawno nie
było i nie mając nic do roboty w tłuszcz obrośli. A jednocześnie należy
potajemnie rozpuszczać wieści, że drużyny te gotowe mają być na moment, gdy
Wojciech do Czech przybędzie, by ochronić go przed spodziewaną śmiercią. I że
może też nawet posłużą one Wojciechowi do spodziewanej zemsty rodowej nad
Wrszowcami i Pobożnym za wyrżnięcie rodu w Libicach. Na pewno Czesi uwierzą w
te cichaczem rozpuszczane pogłoski, a nie w jawne, bo jeno głupi by uwierzył w
bzdury, że przeganianie drużyn przez
cały kraj jest ćwiczeniem jeno.
I
jak zamyślacie – dostojni – pozwolą w on czas Wojciechowi na wjazd do Pragi,
czy rzekną, że go nie chcą?
Zdziwiona rada zamilkła. Każdy
przemyśliwał w sobie to, co przed chwilą zostało powiedziane. W końcu Siegniew
zauważył:
- Jakoś teraz nie słyszę waszego śmiechu –
dostojni – co tedy o tym myślicie?
- Rzecz godna uwagi, choć wyszła z ust otroka –
ozwał się najstarszy z rodu Łabędzi, siwy Olaf Swanson. Dlatego to się nie
śmieję, jeno zastanawiam się: czy wszystkie drużyny mają ruszyć pod czeską
granicę? Nieprzezpieczne to byłoby, gdyby drużyny z Gniezna, Włocławka,
Grzybowa, Giecza i Poznania takoż tam poszły, kto broniłby tych grodów w razie
niespodzianej napaści?
- Prawda jest – dorzucił Awdaniec. – Wystarczy,
by one drużyny wyszły z grodów i zapadły w pobliskich borach, będą wonczas
blisko. A pod czeską granicę może iść jeno drużyna krakowska, z tym – że trza
by rozpuszczać wieści, iże są tam wszystkie drużyny. To winno wystarczyć.
Jednak rozpuszczane wieści o tym, że wszystkie drużyny poszły na południe, mogą
skusić kogoś do napaści na nas liczącego, że łatwo osiągnie zwycięstwo. A tak -
gdyby ktoś próbował napaść na nas od zachodu lubo północy licząc na to, że nie
masz tu wojów – srodze się zawiedzie.
- Zatem postanowione – orzekł kneź. Koniec
narad, a ty – Siegniewie – pozostań jeszcze, gdy wszyscy wyjdą.
Po chwili w świetlicy
pozostał jeno kneź z Siegniewem, pierwszy też ozwał się kneź:
- Mądry ów otrok. Wymyślił tak, że i lepiej nie
można. Bystry jest, a ponieważ pomysł jest jego, jemu polecam wykonanie.
Pojedzie tedy do komesa Krakowa, Axe Gormsona - którego ludzie nazywają ze
słowiańska Jaksą Toporem - i dalej czynić będzie tak, by Czesi zaiste
uwierzyli, że mamy zamiar uderzyć na nich, jak tylko Wojciech się pojawi.
Stamtąd mieć będzie baczenie, by wszystko poszło tak, jak zamierzył. Ile z tego
zawierzy Jaksie – jego sprawa. Jeszcze dziś otrzyma pismo do Jaksy
upoważniające go do czynienia spraw w moim imieniu i z moim przyzwoleniem. Dopilnuj
– Siegniewie - by skryba takowe pismo wygotował, jako i inne razy czynił. On
zasię niech do dnia ruszy. Daj mu też od skarbnika srebro na drogę i konia od
stajennego, dostanie też kilku zbrojnych do ochrony i podniesienia godności
posłańca. A ja rozkażę drużynom z Gniezna, Grzybowa, Giecza i Poznania, by
ruszały w bór i ukryły się tak, bym ja jeno wiedział, gdzie są.
Myślę
też, że musisz pchnąć dziś jeszcze konnego posłańca do Krakowa, niech twoi
ludzie w Krakowie z ukrycia pilnie patrzą na czyny onego Wartka - by czegoś nie
popsuł - takoż by nie nadużył władzy jaką mu daję. Pierwsza to przecie
samodzielna sprawa dla onego młodzika, trza go sprawdzić – czy nie zawiedzie.
- Myślę – kneziu – że nie zawiedzie. Głupi to
on nie jest, a do tego - jako widzę – uczciwy.
Po wyjściu od knezia
Siegniew zawezwał jednego ze swoich ludzi i dając mu nóż stanowiący znak
rozpoznawczy, polecił przekazać „śpiącemu” wieści, że wszystkie polańskie
drużyny ruszają pod czeską granicę by wspomóc Wojciecha zbrojnie w jego
powrocie na praską stolicę biskupią. Zaś sam „śpiący” zdziwiony był, że
dokładnie zgadzało to się z tym, co sam zdołał podsłuchać.
Przecie tak cała sprawa
pewniejsza będzie – zacierał ręce Siegniew.
dc
Pewnego razu dostrzegł ruch
na dziedzińcu przed dworcem. Obserwując jak zwykle zabudowania Skibna z któregoś
z wysokich drzew rosnących obok drogi łączącej dworzec z traktem dostrzegł, że
kilku uzbrojonych pachołków siada na konie i oczekuje na kogoś. Po chwili z
dworca wyszedł godnie odziany mąż, wsiadł na podanego mu konia i ruszył, a cała
reszta podążyła za nim. Patrzył jak urzeczony: ta sama twarz, te same wąsiska
okalające pogardliwie wykrzywione usta, nawet to samo brzmienie głosu – gdy
poganiał swoją czeladź. Wszystko zgadzało się z tym – co pamiętał z onej nocy
okropnej, jeno że wszystko to było starsze od obrazu wyrytego w pamięci przed
laty. Ale musiało tak być, czas nie stał w miejscu. Był to więc on – Mszczuj –
ten, na którego czekał tyle trudnych lat! Miał go jak na dłoni. Żałował, że nie
miał z sobą łuku, mógłby zaraz wypełnić swoje przyrzeczenie.
Trudno – trzeba być
cierpliwym – pomyślał. Zwierzyna mi nie ucieknie. Ale atak musi być pewny i
skuteczny, bo jeżeli chybię, to nie będzie już drugiej okazji.
Czekał wiele dni, aż Mszczuj
powróci do domu. Gdy wreszcie się doczekał, znów zaczął włóczyć się po okolicy
wypatrując sposobności do spotkania się z Mszczujem oko w oko. Czas mijał, a sposobności
takiej nie było, by zbliżyć się do celu.
Któregoś ranka jednak
zaczęło się dziać coś niecodziennego: dostrzegł w borze długą linię poruszających
się kmieci i pachołków, czyniących hałas, by spłoszyć leśną zwierzynę. Była to
widocznie nagonka pędząca ją na łowców. A łowcą mógł być jedynie Mszczuj – pan
tych ziem – ze swoją służbą. Przeczekał więc, aż szereg ludzi minie go i po
chwili dogonił jednego z nich udając, że jest jednym z naganiaczy.
- Że
też dostojnemu Mszczujowi zachciało się łowów. – Rzekł do idącego obok
nieznanego mu kmiecia. Pospało by się jeszcze w ciepłym leżu, a tak – tłucz się
po tych bezdrożach, jeszcze na jakąś jadowitą gadzinę nadepnę!
- Nie
bój się, najjadowitszą gadziną jest tu onże dostojny Mszczuj, któren urządził
one łowy. Czeka on na kraju lasu, by ubić to, co na niego nagnamy.
- A
czemu to zwiesz go jadowitym? – Zapytał zdziwiony.
- Nie
wiesz? Jadowite gadziny nie napsuły tyle ludzi – co on! – Odpowiedział kmieć. O
byle co bije tak, że już kilku postradało żywot. A wszystko zawsze mu źle,
zawsze nie tak. A kim i skąd jesteś, że tego nie wiesz? – Zaniepokoił się nagle
kmieć, że gada może z kimś od Mszczuja.
- Nie
bój się, nie jestem stąd, spałem sobie w brogu siana, gdy pachołcy onego
Mszczuja znaleźli mnie i zmusili do nagonki. Żeby mu za to łowy się nie poszczęściły!
– Zaklął po chwili.
Tak rozmawiając dotarli w
końcu do linii łowców, obok której leżał już pokot upolowanych zwierząt.
Mszczuj wydawał służbie rozporządzenia, krzyczał na nich i niekiedy nawet bił
drzewcem oszczepu tych, którzy wydawali mu się zbyt powolni.
Zaczął więc nieznacznie
zbliżać się do Mszczuja, kiedy nagle uświadomił sobie, że nie ma ze sobą żadnej
broni! Tak zaskoczyła go niespodziewana nagonka, że nie wziął z sobą nawet
swojego łuku, aby nie zdradzić się przed pachołkami Mszczuja, że nie jest
zwykłym naganiaczem. A nóż – z którym się nie rozstawał – był za krótki by mógł
się nim posłużyć…
W końcu dostrzegł go
Mszczuj, gdy był już o parę kroków od niego.
- A
tyś kto? Skąd się tu wziąłeś? – Zapytał Mszczuj. Nigdym cię nie widział, nowym
kmieciem jesteś, niewolnym, lubo włóczęgą?
- Widziałeś
mnie – dostojny – jeno raz jeden, ale było to dawno i już mnie nie pamiętasz.
- Kiedym
cię widział? Przecie pamiętałbym, bo pamiętam każdego, kogo choć raz zobaczę
- Tedy
– panie – przypomnę ci.
Gwałtownym ruchem wyrwał
oszczep stojącemu obok niego pachołkowi i wbił go w pierś Mszczuja całą siłą
rozpaczy i nienawiści, a siła ciosu była tak wielka, że ostrze przeszło na
wylot przybijając ofiarę do pnia sosny, o którą oparty był Mszczuj.
- Teraz
pamiętasz? Jestem synem tej, którąś zniewolił i zabił! Otom spełnił, com
przyrzekł na jej trupie!
Przebłysk zrozumienia pojawił
się w oczach Mszczuja, potem przerażenie, w końcu osunął się i zawisł
nieruchomo na drzewcu wbitym w sosnę.
Patrzył na śmierć – którą
ślubował – i pomyślał: oto pomściłem cię, matko…
Po chwili poczuł mocne
uderzenie w głowę i ogarnęła go ciemność.
Jechał więc Wartek do Krakowa z kneziową
misją, obok niego człapał na koniu niewiele starszy od niego, lecz potężnie
zbudowany dowódca przydanego mu do ochrony oddziałku wojów – zwany Chrapem –
usiłując wciągnąć go w rozmowę, bo droga się dłużyła, a i też ciekaw był; z
czym tak młody człowiek mógł zostać wysłany przez knezia i dokąd, bo celu
podróży mu nie ujawniono.
Za nimi jechał oddziałek
wprawdzie niewielki, za to doświadczonych i dobrze zbrojnych wojów.
- Gorąco dziś na trakcie – zdałoby się
przeczekać najgorszy upał gdzieści w cieniu, nad wodą, ludzie by się
ochłodzili, a i konie można by wypławić. A daleko to jedziemy? Gdybym znał cel
podróży, to i wiedziałbym jakie długie dzienne pochody nam czynić, by koni i
ludzi nie zmarnować – usiłował wycisnąć wieści z Wartka, który siedział w
siodle głęboko zamyślony nad jakąś widocznie ważną sprawą.
- A tak, tak – ocknął się Wartek. Do Krakowa
jedziemy, do komesa Jaksy Topora. Wiozę pismo dla niego od knezia.
- O, to daleka droga! Zanim staniemy na noc w
jakim gródku, trza by nie tylko spocząć, ale i zjeść co tam mamy. A i konie też
jeść muszą.
- Tedy zarządź postój gdzie ci przypadnie
ochota – byleśmy na noc zdążyli do gródka o którym mówisz.
Wkrótce przez zarośla
zaczęły przeświecać odblaski słońca odbite od tafli pobliskiego jeziorka,
orszak zboczył więc z traktu i dotarł do brzegu, ocienionego wysokim borem
sosnowym, gdzie jezdni zaraz rozsiodłali konie i puścili je na trawę, sami zaś
zajęli się rozpalaniem ognia i przygotowaniem pieczeni z upolowanej po drodze
sarny.
- A co
też, panie, wieziesz do Jaksy – rozkazy od knezia? Czy może też o wyprawie
wojennej jakowej ? - Dociekał uparty Chrap. Wojom cni się bez wojny. Dla nas
wojna to życie i droga do zaszczytów i bogactw. Nie każdy je osiągnie – bo
czasem żywot oddać trzeba, ale kto bić się potrafi, łacno może wypłynąć. A bez
wojny to i życie nudne, i niewiele do roboty, cni się bez bitki.
- Za
wiele chciałbyś wiedzieć – ofuknął go Wartek. Co ci do tego co kneź ma z Jaksą?
Ja posłańcem kneziowym jestem, a ty masz jeno dbać bym cało i w czas do Krakowa
dotarł. Nie dla ciebie wiedza o zamysłach knezia.
- Nie
gniewaj się, panie – odparł pokornie Chrap. To zwykła ciekawość czy coś się nie
szykuje, co by naszą dolę odmienić mogło. A mówili też wodzowie drużyny –
kiedyśmy z Gniezna ruszali – że wszyscy mają przygotować się do wyjścia w pole,
broń i zbroje opatrzyć – widno na coś się zanosi. Dlategom pomyślał, że ty,
panie, wiesz coś więcej i dlategom pytał. Nie o zamysły tak dostojnych osób mi
chodzi – jeno wymiarkować chciałem czy to nie wojna?
- Nie
gniewam się – odrzekł Wartek. I powiedzieć ci mogę tylko tyle, że kneź ruszyć
musi drużyny, by całkiem się nie zastały i w betach nie leżały pasąc się jako
wieprze. Istno parę lat już wojny nie było, więc przewietrzyć was trzeba. A do
Jaksy jadę w zupełnie innych sprawach.
- Szkoda
– westchnął Chrap. A jużem myślał że cosi z tego wyjdzie. A pochody po kraju
bez bitwy to nie to samo, co wojna. Ani się nie zabawisz, ani łupów nie będzie,
ani okazji by się wyróżnić i nagrodę od knezia otrzymać. Szkoda – powtórzył
smutno.
- Ale
za to ty jedziesz ze mną do Krakowa, gdy insi woje po borach pochody czynić
będą. Czy nie ciekawsze to niż oglądać wciąż codziennie ten sam bór?
- No
niby i prawda, - odrzekł Chrap. Ale co bitka – to bitka. Zawżdy wojakowi tęskno
do wojny, po to przecie jest wojem.
Po spożyciu posiłku,
naobroczeniu i wypławieniu koni – cały oddziałek ruszył dalej, do pobliskiego już
gródka, gdzie znaleźli nocleg.
Dalsze dni podróży upływały
im w spokoju, bez przygód też dotarli do Krakowa po kilkunastu dniach podróży, przed
południem zaś dnia kolejnego wjeżdżali w bramę grodu.
Gdy zbliżyli się do bramy –
spostrzegli przed sobą kilku zbrojnych pachołków miejskich, wiodących
związanego młodego człowieka, pobitego i okrwawionego, który wlókł się widoczną
już resztką sił na powrozie za koniem jednego z nich.
- Cóż to za jeden, co uczynił że wleczecie go
na gród? – Zapytał Wartek jednego z jezdnych, który wyglądał na przywódcę
grupy.
- Nie twoja sprawa, szczeniaku! – Odparł
wyniośle zapytany, w poczuciu własnej ważności biorąc się pod boki. Pilnuj się,
byśmy i ciebie na powrozie nie powiedli! – Dodał chełpliwie.
- Bacz, do kogo mówisz, psi chwoście! – Ryknął
Chrap zajeżdżając z boku z dobytym mieczem w garści. Ten dostojnik jest tu z
rozkazu knezia i jego tu sobą przedstawia! Jak weźmiesz przez łeb – zaraz
zrozumiesz com ci rzekł!
Przywódca pachołków jak
zmieciony z siodła rzucił się do strzemion Wartka, w pośpiechu krzycząc:
- Daruj – panie – żem godności nie rozeznał,
aleć nie wyglądasz na kneziowego dostojnika, dlategom - nie widząc oznak
godności - grubo się ozwał!
Wiedziemy
człowieka, któren zimą na łowach bez przyczyny, na oczach wielu, ubił
godnego pana, Mszczuja ze Skibna, przybijając go oszczepem do sosny. Chorzał on potem wiele tygodni od ciosu w łeb, aleć w końcu wydobrzał. A że wielu
to widziało, przeto wiedziemy go do grodu na rozkaz dostojnego komesa Jaksy, by
jutro głowę pod topór dał, bo i sąd tu niepotrzebny, jako że złapano go na licu
zbrodni. A do tego zabójca nic na swoją obronę rzec nie chce, tedy i nie ma nad
czym się zastanawiać.
- Cóżeś uczynił? – Zwrócił się Wartek do
nieszczęśnika, podjeżdżając bliżej koniem. I dlaczegoś to zrobił?
Zapytany nawet nie uniósł
głowy, więc jeden z gorliwych teraz pachołków kopnął go mówiąc:
- Odpowiadaj,
łotrze, kiedyć pytają!
- Ostaw! Krzyknął Wartek. Łacno związanego
kopać, gdyś ty u władzy. Inaczej by pewnie było, gdyby on nie był w pętach, a
ty sam!
Zmieszany pachołek odsunął
się na stronę.
- A ty – zwrócił się znów do więźnia –
odpowiadaj, kiedy pytam, bo może mam ja władzę by cię przed śmiercią osłonić?
Prawdę znać muszę.
Jeniec uniósł głowę, w jego
oczach widać było tylko ogromne znużenie i jakiś spokój – tak, jak gdyby już
świat przestał dla niego cokolwiek znaczyć. Jednakże odparł głuchym głosem:
- Po co pytasz, zali nie widzisz, że z trupem
jeno gadasz? Mnie już zajedno, czy żyć będę… Com miał zrobić – zrobiłem. Nie
mam po co już żyć, tedy i niepotrzebna mi twoja obrona.
- Przyprowadzić mi tego człeka do mojej kwatery
przed nocą – Wartek zwrócił się do gapiącego się przywódcy pachołków. Jadę do
komesa, dostojnego Jaksy Topora, od jego służby dowiesz się, gdziem na noc stanął.
A zwę się Warcisław i osobą swoją przedstawiam tu samego knezia, zatem swojemu
dowódcy powiesz, że to na mój rozkaz.
Udali się więc do celu, jednak
długo czekać musieli, nim Jaksa przybył do grodu, bo bawił gdzieś daleko i
wrócił dopiero późnym popołudniem.
- Gdybyś
– jako to zwyczaj – uprzedził mnie o swoim przybyciu, nie musiałbyś czekać.
Rzekł po powitaniu Wartka, wpatrując się pilnie w jego oblicze. Ktoś jest i z czym
przybywasz?
- Jestem
Warcisław, posłaniec od knezia do ciebie, dostojny Jakso. A oto i pismo od
knezia, które wyjaśni ci cel mojego tu przybycia.
Jaksa wziął pismo, sprawdził
pieczęcie, po czym rzekł:
- Treść pisma odczyta mi jutro jaki mnich, bo
dziś późno i spać już pora. Wam też należy się odpoczynek po tak długiej
podróży, idźcie – moja służba wskaże wam godne miejsce na nocleg, takoż i
waszym, podadzą wam też wieczerzę i o konie zadbają. A jutro proszę na
wieczerzę do mnie, porozmawiamy - z czym do nas przybyłeś i co kneź nakazuje mi
czynić. Do jutra zatem, śpijcie dobrze.
Wartek wyszedł, zaraz też
zajęła się nim służba Jaksy, prowadząc do izby którą mu przeznaczono. Ledwo też
zasiadł do podanej wieczerzy, gdy w progu pojawił się jeden z nich, mówiąc, że
jakiś pachołek przyprowadził więźnia, ponoć na rozkaz, pytając, czy ma go
wpuścić.
- Niech
wejdzie więzień. Samojeden. A strażnik niech czeka przede drzwiami – powiedział
Wartek.
Do izby wtoczył się bardziej
niż wszedł skazaniec, widać popchnięty w progu przez pachołka, wprawdzie obmyty
i odziany, lecz z więzami na posiniaczonych ramionach.
- Straż! – Krzyknął Wartek. Gdy wszedł
pachołek, Wartek zapytał:
- Kto kazał ci go popychać?
- Nikt, panie - odrzekł przestraszony drab.
- Zdejmij mu więzy i wyjdź. Czekaj u drzwi. I
nie bój się, mnie od niego nic nie grozi, ani też nie ucieknie, za słaby na to.
Gdy zamknęły się drzwi za
pachołkiem, skazaniec uniósł głowę i – zdawało się - z wdzięcznością spojrzał
na Wartka. Potem dostrzegł zastawiony stół i mimo woli oblizał się.
- Na
pewno głodnyś – zauważył Wartek. Siadaj tedy ze mną i jedzmy. Kiedy
nieszczęśnik usiadł i jeść zaczął, Wartek nalał miodu do kubków i jeden podsunął
więźniowi, zaraz też został on opróżniony.
- To i
pić ci nie dali? – Zdziwił się Wartek widząc łapczywość, z jaką więzień pochłonął
zawartość.
- Ani
pić, ani jeść – panie. Po co tracić jadło na kogoś, kto ma umrzeć - odezwał się
wreszcie skazaniec.
Kiedy już ze stołu zniknęły
ostatnie ślady posiłku, więzień – patrząc już przytomniej – niespodziewanie ozwał
się niepytany.
- Pytałeś, panie, ktom jest. Nie wiem, kim
jestem, bo i imienia nie mam. Ale pamiętam kim byłem. Byłem małym czędem. Mieszkaliśmy z matką na ziemi, którą kneź
przydał nam jako sierotom po moim ojcu, któren był poległ w jednej z wojen
służąc zbrojnie jako woj kneziowi. Ojca nie pamiętam, bo zginął nim ja z
niemowlęctwa wyrosłem, ale matka opiekowała się mną i było nam dobrze. Mieliśmy
też kilkoro służby do prac na roli i przy żywinie.
Pewnego
razu zajechał do nas Mszczuj ze Skibna, sąsiad nasz. Matka przyjęła go jak w
sąsiedztwie przystało, z całą gościnnością. Jednak kiedy gość podchmielił sobie
naszym miodem – spodobała mu się matka moja, która była jeszcze młodą,
nieszpetną niewiastą. Ponieważ odmówiła jego zalotom – zniewolił ją siłą – a ja
patrzyłem na to. Gdym usiłował, jako to dziecko, bronić matki, kopnął mnie
krzycząc, że w niewolniki mnie sprzeda. Płacząc – uciekłem do lasu. Kiedym nocą
wrócił do dom – matka już ostygła, widno broniła się i ubił ją. Tedy
przysiągłem pomstę zabójcy i poszedłem w świat. Ziemię zabrał Mszczuj, a że nie
znałem krewnych – nikt się o nas nie upomniał. I tak żyłem jako zwierz w boru,
czasem dobrzy ludzie dali jeść lubo odziali, czasem za jakąś robotę kupiec dał
srebrnego grosza – i tak płynęły lata.
Kiedy
się zdarzyło, że Mszczuj urządził łowy – wzięto mnie tam jako naganiacza. I
trafiło się, że podczas łowów znalazł się blisko mnie. Nie czekałem – wyrwałem
jednemu z pachołków oszczep z garści i dopełniłem przyrzeczenia danego matce…
Gdym
to uczynił – doznałem ulgi, że się udało. Jednak straciłem cel życia. To – na
com się gotował całe moje życie – wykonałem. Po co więc żyć dalej? Szkoda
tylko, że zdejmą mi głowę toporem jak cielakowi i ciało rzucą psom, ale niech
tam…
Teraz,
panie, wiesz już wszystko…
- Tak, teraz wiem już wszystko… Odrzekł Wartek
po chwili milczenia. Jeno ty choć pamiętasz matkę i jej pieszczoty, masz co
wspominać, a ja nawet matki nie pamiętam…
- Błysk zainteresowania przebiegł przez twarz
skazańca, pochylił się ku rozmówcy i zapytał:
- To i ty, panie, sierotą jesteś?
- Widzisz, sierotą jako i ty. Ale nie rezygnuję
z życia, bo powiedziałem sobie, że robić będę wszystko, by takich jak ty i ja
było jak najmniej, a najlepiej wcale. Za dużo cierpień na świecie, ktości musi
próbować to zmienić. I postanowiłem sobie, że to będzie mój cel w życiu. Służę
ja dostojnemu Siegniewowi i kneziowi, ale służba ta zbieżna jest z moim celem.
Służąc im – sam mogę więcej. Gdybyś przyłączył się do mnie – byłoby już nas
dwóch.
- Przecie dziś jeszcze głowę dam! – Zdziwił się
skazaniec. Jak mogę ci obiecać że się do ciebie przyłączę?
- Widzisz. Mam ci ja władzę daną mi przez
knezia. Jedno moje słowo dla Jaksy wystarczy, by cię mnie przekazał. A ja
przedstawię twoją sprawę radzie i kneziowi jako pomstę rodową na zabójcy matki,
a do tego jeszcze żony zasłużonego woja kneziowego. To powinno wystarczyć, by
wyrok z ciebie zdjęto. Ale wtedy służyć musisz. A nie bój się, że dosięgnie cię
pomsta krewnych Mszczuja. Ich ręce za krótkie by Gniezna sięgnąć i w nim
pochwycić człowieka knezia, jeśli nim będziesz.
Zapadło milczenie, skazaniec
z czymś się jak gdyby zmagał, w końcu rzekł, że jest zbyt zaskoczony zmianą
położenia, by móc spokojnie myśleć i cokolwiek zadecydować.
- To
nic – rzekł Wartek. Jutro przyprowadzą cię do mnie bez więzów. Jeśli będziesz
chciał podjąć służbę – zostaniesz ze mną. Jeśli nie – puszczę cię wolno po
przybyciu do Gniezna i zdjęciu wyroku.
Odprowadzić
skazańca! – Krzyknął głośno w stronę drzwi.
Pozdrawiam!