poniedziałek, 1 lutego 2016





      Kneź
    dc
J. S.Polanin
Luty 2016



P.T. Czytelników proszę o wpisywanie komentarzy (u dołu tekstu) lub kontakt na adres:
j.s.polanin@gmail.com,
lub odwiedzenie strony 
Jan S. Polanin na facebooku
i dodanie komentarza "lubię to" lub nie.
Od liczby komentarzy i "polubień"
uzależniam druk powieści.

Pozdrawiam!  

               J.S. Polanin








Wprowadzenie.
     W środku Europy – w krainie ograniczonej od zachodu Odrą i Nysą, od wschodu Bugiem i Wisłą,od południa Karpatami i Sudetami, od północy zaś morzem – znajdowały się w bardzo dawnych, zamierzchłych czasach ziemie niczyje - które po zejściu lodowca były dzikie, porośnięte wiecznym borem, poprzecinane rzekami, pokryte bagnami i wieloma jeziorami rozrzuconymi wśród puszcz - na których żył, kto chciał. Przewalały się przez tę krainę różne ludy, które nie pozostawiły po sobie prawie żadnych śladów.
Około II wieku n.e. pojawił się w tej krainie pewien lud – pierwszy, którego obecność udało się udowodnić. Przybył z północy i płynął łodziami od ujścia Wisły na południe, tak daleko, jak daleko Wisła była żeglowna. Byli to Wandalowie, którzy osiedlili się na ziemi wówczas właściwie niczyjej, zakładając osady, budując centrum produkcji żelaza w górach zwanych dziś Świętokrzyskimi – gdzie wytapiali w dużych ilościach żelazo w prymitywnych piecach zwanych dymarkami.

Po Wandalach – ok. V wieku n.e. - na brzegach morskich tej krainy pojawił się następny lud, który przypłynął z Gotlandii, zwany Gotami od nazwy swej ojczyzny. Przewędrował on przez ziemie leżące wzdłuż Wisły, wypierając zbrojnie Wandali aż za góry leżące na południu. Czyżby ta „Wanda, co nie chciała Niemca” – jak głosi stara legenda – była Wandalką, co nie chciała Niemca-Gota? Niemcami nazywano przecież wszystkich, którzy nie posługiwali się mową słowiańską, czyli byli „niemi” – Niemcy.
Lud Gotów nie pozostawał długo na tych ziemiach, większość przemieściła się i zniknęła na południowym wschodzie, pojawiając się w końcu na Krymie, gdzie na północnych brzegach Morza Czarnego utworzyła nowe własne państwo.
Tymczasem Wandalowie po przekroczeniu gór powędrowali dalej. To po nich pozostała dźwięczna nazwa Andaluzji w dzisiejszej Hiszpanii. W końcu zatrzymali się dopiero w Afryce Północnej, tam tworząc własne państwo, które istniało ponad sto lat. Ponieważ istnienie tego państwa było niewygodne dla Bizancjum, w wyniku wojny zostało ono rozbite, a część Wandali powróciła przez Półwysep Apeniński do ziem nad Wisłą.
Z kolei napływające z głębi Azji konne hordy Hunów rozbiły państwo Gotów, wypierając ich na zachód. To właśnie ludy Gotów, Wandali oraz innych barbarzyńców – jak wtedy ich zwano – doprowadziły do upadku Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego.
Rzesze dotychczasowych rzymskich niewolników, – którzy nagle stawali się ludźmi wolnymi - nie miały środków do życia, bo choć byli wolni, to jednak teraz sami musieli zadbać o swój byt. Nie było już pana, który odziewał, karmił i bronił - choć wymagał pracy. Niedawni niewolnicy gromadzili się więc na wschodnich obrzeżach dawnego państwa zachodniorzymskiego, próbując przeżyć tam jakoś, łącząc się w różne grupy z napływającymi z głębi Azji nowymi przybyszami, rabując to, – co dało się zrabować, uprawiając rolę – o ile udało się znaleźć spokojny kawałek ziemi, hodując zwierzęta tam – gdzie było to możliwe, trudniąc się polowaniem i zbieractwem tam - gdzie nie było innych, lepszych szans na przeżycie.
Z czasem grupy te wytworzyły własny język i – społem z następnym ludem przybyłym z Azji, Awarami -  rozpoczęły ekspansję na ziemie Cesarstwa Bizantyjskiego oraz na tereny słabo zaludnione lub wręcz bezludne, jak nadczarnomorskie stepy czy bagniste tereny dzisiejszej Białorusi, które zapewniały im bezpieczeństwo i jakąś możliwość przetrwania w tamtych czasach.
Byli to Prasłowianie.
Część z nich zawędrowała aż na ziemie leżące między Odrą a Wisłą i Bugiem, mieszając się z potomkami Gotów i Wandalów - którzy nadal tam zamieszkiwali - tworząc z rzadka rozsiane osady i gródki, wypalając puszczę wokół nich i uzyskując w ten sposób pola uprawne, żyjąc z tego, co oferowała ziemia i bór, ale też i hodowla.
Wykopaliska pokazują, że obok siedzib ludów pochodzenia skandynawskiego istniały siedziby tychże Słowian, najczęściej w postaci półziemianek. Również ceramika wskazywała wyraźne zróżnicowanie – inna była skandynawska, inna słowiańska. To wymieszanie się miało charakter wyraźnie pokojowy, w wykopaliskach nie widać śladów walk czy pożarów, widocznie musiało być ono korzystne dla obu stron.

„Idylla” ta trwała kilkaset lat, gdy nagle i niespodziewanie od wschodu pojawił się nowy, groźny lud, niosąc pożogę, śmierć, rabunek i niewolę. Kto nie padł w bitwach, miał wybór: albo musiał pracować jako niewolnik na rzecz napastników, albo był sprzedawany w niewolę do dalekich krajów arabskich. A niewolników tych było tak wielu, że do dziś nazwa „Słowianin” jest synonimem słowa „niewolnik” w wielu językach świata.
Napastnikami tymi byli wikingowie-waregowie, dokładniej jeden z ich rodów nazywany Polanami, zamieszkujący ziemie położone na wschód od Bugu, który uchodzić musiał z kijowskiego państwa wikingów-rurykowiczów przed zemstą władców tej ziemi. Szedł od wschodu groźny „lech” – tak nazywano wtedy drużynę wolnych, zbrojnych wikingów, złożoną z członków zwykle jednego rodu, czasem kilku związanych pokrewieństwem lub interesami – w ciągu kilkudziesięciu lat zdobywając całą tą krainę, paląc stare grody wandalsko-gotycko-słowiańskie, a budując na ich zgliszczach nowe, daleko większe i lepsze grody obronne.
I cóż w tym było dziwnego, że miejsce – które obrali na siedzibę – nazwali Gniezdnem, a to prawdopodobnie od nazwy jednego z głównych grodów w ich poprzedniej siedzibie – Gniezdowa.
Jednak po latach ci okrutni najeźdźcy zaczęli asymilować się z tubylcami, żenili się ze Słowiankami, zaczynali dopuszczać do pełnienia ważnych funkcji w księstwie także i Słowian, tak że już na początku panowania wielkiego Mieszka I zaczynały z wolna zanikać różnice pomiędzy jednymi a drugimi.
Kim byli władcy Polan, nazwani o wiele później Piastami? Nazwa „Piast” pojawia się po raz pierwszy u Galla Anonima, który pisał kronikę władców Polski pod zamówienie Krzywoustego, nie ma śladu tej nazwy w żadnych wcześniejszych źródłach pisanych.
Kiedy zmarli ci pierwsi znani z historii - Mieszko I i Bolesław Chrobry – współcześni im zakonni kronikarze niemieccy odnotowali te fakty, nazywając pierwszego z nich „królem Wandali”, drugiego zaś „królem Gotów i Słowian”.

Niestety. Z końcem pierwszego tysiąclecia nowe, wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad młodym księstwem Polan: tym razem od zachodu szły zastępy zbrojnych Sasów zdobywając ziemie na wschodzie, ponieważ wtedy ci – co wyznawali wiarę chrześcijańską – uważali się za lepszych od pogan. W ich mniemaniu poganin nie był prawie człowiekiem, można go było bezkarnie zabić pod pozorem szerzenia wiary i zająć jego ziemie. Nie miał mądry Mieszko innej rady, jak przyjąć chrześcijaństwo, – co też i uczynił, odbierając Sasom pozory do napaści. Mimo to księstwo Polan nadal nie było bezpieczne, synowi Mieszka -  Bolesławowi nazwanemu później Wielkim – groziło coś innego, Niemcy zaczęli sięgać po władzę z innej strony…
Trzeba było uczynić coś, co by uniemożliwiło chciwym sąsiadom rozsadzenie księstwa od wewnątrz.



  Kraj był płaski, niekiedy pagórkowaty; jak okiem sięgnąć prawie cały pokryty odwiecznym, często bagnistym borem, w którym między drzewami przebłyskiwały lustra wodne licznych tu długich a wąskich jezior, ukierunkowanych w linii północ – południe. Gdzieniegdzie widoczne były sadyby ludzkie na leśnych polanach, a niekiedy rzadko w tych okolicach rozsiane grody i gródki. Łączyły je nici piaszczystych i bagnistych traktów przebiegających przez bory, z konieczności omijających jeziora. Widać było, że kraj ten jest słabo zaludniony, a trakty mało uczęszczane.

Zapadał przedwczesny mrok. Na ciemniejącym niebie przelatywały niskie, postrzępione chmury, niesione zachodnim wiatrem, który niósł także odległe pomruki nadciągającej burzy.
Sosnowy bór - przez który wił się piaszczysty trakt - z głośnym rozhoworem chylił się pod uderzeniami wichury, obficie sypiąc szyszkami i igliwiem. Przez trakt przebiegło stadko saren podążających za przewodniczką, widocznie przez kogoś spłoszone. Sarna-przewodniczka zatrzymała się na moment na trakcie obserwując otoczenie i nasłuchując dalekich odgłosów, po czym – widocznie niezadowolona z wyniku obserwacji – ruszyła dalej i stadko znikło w głębi boru.
Po dłuższej chwili na trakcie ukazało się kilkunastu jezdnych, w których na pierwszy rzut oka można było rozpoznać dwóch znacznych ludzi wraz z towarzyszącą im zbrojną drużyną, jako że czasy nie były spokojne.
Drużynnicy uzbrojeni byli w oszczepy i topory osadzone na długich styliskach, zwane duńskimi toporami – dune axe – czyli ze słowiańska okszami. Każdy woj miał też okrągłą tarczę zarzuconą na plecy, chroniącą przed niespodziewaną strzałą z tyłu, która nierzadko bywała zatruta. Wszyscy mieli też szyszaki na głowach, a kilku z nich miało łuki i kołczany ze strzałami, gdyż w drodze – gdy nie spotykało się sadyb ludzkich – przecież trzeba było się jakoś wyżywić, a jedynie łuk pozwalał na ustrzelenie płowej zwierzyny czy też dzikiego ptactwa.
Obaj dostojnicy byli prawie tego samego wieku i postawy, jeden z nich wyglądał na kneziowego urzędnika, jak na to wskazywał jego bogaty strój i szeroki normański miecz przytroczony do pasa. Postawy był rosłej, silnej, lecz nie był opasły. Ubrany był w suknie ciemnego koloru z cienkiego płótna narzuconą na lniane giezło, na wierzchu miał kolczugę – rzecz rzadką i cenną w owych czasach – która chroniła od niespodzianek mogących przytrafić się w drodze, na to narzuconą opończę, a na głowie czapkę ze skórek sobolich. Nogi zaś tkwiły w solidnych skórzniach, których rzemienie oplatały łydki owinięte płótnem aż do kolan. Twarz jego promieniowała pewnością siebie, spod jasnej czupryny – w której pojawiały się już siwe nitki – patrzyły przenikliwe, niebieskie oczy. Ozdobą twarzy był sumiasty wąs, zwieszający się z obu stron szerokich ust, też już przyprószony siwizną.
Drugi z nich – przeciwnie – prawem kontrastu raził wręcz skromnością szaty, składającej się z ciemnego długiego płaszcza podróżnego z kapturem, narzuconego na habit – jaki nosili zakonnicy. Habit przepasany był sznurem, na piersi zakonnika widniał krzyżyk zawieszony na łańcuszku misternej roboty, natomiast na środku głowy – okolonej wieńcem kruczoczarnych jeszcze włosów – widniało miejsce starannie wygolone, zwane tonsurą, która odróżniała braci zakonnych od ludzi świeckich. Na nogach miał sandały plecione ze skóry, założone na bose stopy. Twarz jego miała cerę wyraźnie ciemniejszą niż cera towarzysza, zdradzając jego południowe pochodzenie. Oczy miał czarne, o łagodnym wyrazie, choć nie pozbawionym jakiegoś wewnętrznego spokoju i świadczącym o inteligencji ich właściciela.
Mimo wyraźnie pogarszającej się pogody i późnej pory, na ich twarzach nie było widać znużenia, raczej rysowała się na nich pewność bliskości schronienia, widno wiedzieli obaj że do niego już niedaleko. Przed nimi i za nimi jechali zbrojni, rozglądając się pilnie wokół siebie, gdyż na słuch zdać się nie było można w ciągłym poszumie boru.

-         Mam ci ja nadzieję, że przed ulewą staniemy w gródku strażniczym w Wylatowie, do którego już kamieniem by dorzucił. - Rzekł zakonnik do jadącego obok.

-        A takąż i ja mam nadzieję, no i nie tylko na to że zdążymy przed burzą, ale że dowódca gródka przyjmie nas godną wieczerzą i przygotuje nocleg w izbie na łożu, a nie na sianie.

-         A skąd wiesz, znasz że tego człowieka, Siegniewie? – Z ciekawością zapytał zakonnik.

-         A znam, jest to chromy setnik pancernych z Giecza, który będąc ranny w nogę podczas bitew toczonych jeszcze przez knezia Mieszka nie mógł dalej służyć zbrojnie, przeto kneź nasz postawił go w wylatowskim gródku, ażeby strzegł traktu który w tym miejscu przechodzi między dwoma jeziorami, pobierał opłaty od kupców tędy ciągnących, a też i tępił zbójców, których tu niegdyś nie brakowało, a ponoć i dziś jeszcze mogących się przytrafić. Dlategom wziął tych zbrojnych, zaufanych wojów.

-         Rozsądnieś uczynił – Siegniewie - ale kto wie, czy poza rabusiami nie kręcą się tu jeszcze ludzie wyłamujący się z pod władzy knezia, nie mogący pogodzić się z utratą wolności plemiennej, czy też buntujący się przeciwko nowemu Bogu, którego zowią przecie niemieckim Bogiem.

-         A tak, widno nie wiedzą jaki ten Bóg, skoro nazywają go niemieckim; no i to wasza rola - ojcze Antoni - nauczyć ich nowej wiary, że przecie nie przyszła ona do nas od Niemców, jeno od Czechów razem z Dobrawą, żoną knezia Mieszka.

-         I tu się mylisz, Siegniewie: wiara ta nie przyszła ani od Niemców, ani od Czechów – jeno z dalekiego Rzymu, z kraju gdziem się urodził, a gdzie władzę powierzoną mu przez samego Chrysta trzyma namiestnik przez niego wskazany, którego zowiemy papieżem. Jeno jak to prostemu ludowi wytłumaczyć, który lubo chrześcijański, przecie nic z tego nie pojmuje ani nie ma z tego żadnej korzyści, a nadto jest coraz bardziej uciskany przez knezia i jego władyków budujących potęgę księstwa polańskiego, niezbędną do utrzymania się w tak niepewnych czasach. A i do tego ludzi zakonnych nam brak, ludzi – którzy by wiedzą, przykładem i dobrocią przekonali lud, że ten Bóg to ani niemiecki, ani czeski, jeno ojciec nas wszystkich.

-          Bo widzisz – ojcze - mieszkańcy tej ziemi poznali już tego Boga, którego Niemcy w imię miłości bożej nieśli braciom z Połabia na ostrzach mieczy, małoż to razy Łaba i Odra krwią spłynęły w ostatnich czasach? Tedy nie dziwić się, że zaufania do takiego Boga ani sług Jego nie mają i zowią go Bogiem Niemców, nie naszym ojcem. A i do tego – jako powiadasz – braci zakonnej mało.  Za to ci, co już są, to prawie wszystko Niemce, choć kościół nasz pono czeski. Tedy i jak mają nabrać zaufania słysząc od nich niemiecką mowę lubo niezrozumiałą łacinę?

-          Prawdę powiadasz, ano i ja starałem się o zakonników nie z Niemiec, jeno z mej Italii lubo z Galii, którzy nie gadają po niemiecku. Cóż z tego, skoro głową kościoła w Poznaniu jest biskup Unger – Niemiec - którego ja słuchać jestem obowiązany. A kościół nasz nie od Czech zależny, jeno od arcybiskupstwa magdeburskiego,  jako że jest on kościołem jeno tymczasowym, misyjnym. Tedy i moje starania na nic.

-      Długo to jeszcze znosić będziemy zmuszeni tą niemiecką władzę, która choć jeno kościelna, to przecie i po ziemskie sprawy ręce wyciąga, a z którą i sam kneź nasz Bolesław liczyć się musi? – Tu Siegniew zaklął.
Nie może być porządku w kraju, gdzie dwie władze wodzą się z sobą za łby. Nie ostoi się stwór dwugłowy, chyba że jedna głowa drugą zagryzie. Przecie nie tak dawno to było,  jak margrabia Gero – pod pozorem wprowadzania chrześcijaństwa - tak darł skórę z Redarów i już ochrzczonych przedtem innych plemion słowiańskich za Odrą, że ci w rozpaczy chwycili za broń i powstali przeciw ciemiężycielom saskim, co skończyło się bitwą nad Rzeknicą i zwycięstwem Sasów. Jak przyznają to nawet niemieccy mnisi-kronikarze, mordowanie Słowian w bitwie trwało do późnej nocy, rano zaś zatknięto na dzidę uciętą głowę knezia Stojgniewa - przywódcy powstania - wokół niej zaś ścięto siedem secin Słowian wziętych do niewoli, a z ich ciał ułożono górę, na którą rzucono doradcę Stojgniewa z wyłupionymi oczami i uciętym językiem, jeszcze żywego. Cała Rzeknica spłynęła krwią słowiańską, ściekającą z onej góry trupów. Tak wygląda miłość bliźniego u Niemców. Wszystko zaś zło rozpoczęło się od utworzenia onego arcybiskupstwa w Magdeburgu, które – jako to nawet sami Niemce przyznają – nie pasie, jeno strzyże owieczki sobie powierzone, czasem nawet nie do skóry, jeno razem z nią. Przecie i my – jako powiadasz – zależymy też od Magdeburga. Czy Sasi nie szykują nam tedy tego samego, co onym? Przecie Unger robi to – co każe mu Magdeburg! Musimy się zawczasu bronić przed taką dolą, jaką zgotowali Połabianom. Dobrze choć, że kneź Bolesław po śmierci Mieszka zdołał wygnać macochę - Odę, córkę Dytryka, któren po bitwie rzeknickiej dalej tak uciskał Słowian, że wywołał drugie ich powstanie. Musimy działać, by to nie powtórzyło się i u nas…

-       Odpowiem ci na to tak, Siegniewie: ażeby kneź nasz mógł rządzić samojeden, musiałby otrzymać od kurii rzymskiej nomine na arcybiskupstwo kościelne, gdzie osiadłby arcybiskup metropolitalny, a nie biskup misyjny jakim ninie jest poznański Unger. I w on czas kneź nasz i jego następcy mieliby prawo wyznaczania następców tegoż metropolity oraz  biskupów i skończyłoby się wtrącanie się obcych w nasze sprawy, jeno że nie takie to łatwe, jak się wydaje…

Tak rozmawiając dotarli tymczasem do gródka. Zbudowany był on na wzniesieniu, które jeszcze okolono wałem ziemnym. W obrębie tego wału – na dziedzińcu – znajdowało się parę zabudowań wykonanych z sosnowych bali których ściany uszczelniono mchem i gliną, krytych strzechą z trzcin, rosnących obficie na brzegach jeziora. Budynki te służyły jako mieszkania dla wojów strażujących w gródku, dla ich koni i do przechowywania zapasów pożywienia i innych przedmiotów niezbędnych do pełnienia służby. Gródek stał przy północnym krańcu jeziora, z którego wypływała niewielka rzeczka o bagnistych brzegach, wpadająca do następnego jeziora położonego o jakie kilkaset kroków na północ. Przez mostek uczyniony na rzeczce wiódł stary, ważny, jedyny w tej okolicy trakt łączący Gniezno z Kruszwicą i z Włocławkiem, wiodący dalej ku Mazowszu. Ze względu na jeziora i bagna nadrzeczne było to jedyne przejście w okolicy przez ów przesmyk, tak że gródek panował nad tym miejscem całkowicie kontrolując ruch na trakcie. Nikt nie mógł przekroczyć mostka bez wiedzy i zgody straży, które stały tam w dzień i w nocy.
Gdy jeden z przybyłych wojów zadął w róg – na koronie wału pojawił się strażnik pytając, kto zacz i z czym przybywa?

-       Posłaniec knezia! – odkrzyknął Siegniew.

Po obwołaniu się przybyłych otworzył im wrota sam dowódca, Askold Chromy, który powitał godnie znanych sobie dostojników i wraz zaprowadził ich do świetlicy na wieczerzę, jako że pierwsze grube krople dżdżu zaczęły już bębnić po trzcinowych strzechach zabudowań, a wiatr – który na chwilę przycichł przed burzą – zaczął wiać ze zdwojoną siłą. Wkrótce też i pierwsze błyskawice zaczęły rozświetlać półmrok, odbijając się w sinych, pokrytych pianą  wodach pobliskiego jeziora. 
Izba była niewielka, w której było kilka stołów i ław, ale ciepła i przytulna. Zaraz też przed gośćmi pojawiły się miski z dymiącą polewką i z zimnym mięsiwem, kilka świeżo upieczonych ryb, jako że o nie było tu nietrudno, a takoż i parę podpłomyków, które przybyli zaraz spożywać jęli. Niebawem też w odrzwiach pojawił się – powłócząc kaleką nogą - Askold Chromy, niosąc słuszny dzban z miodem i trzy kubki.

-       Widać, żeście zdrożeni, siła drogi zostało widno za wami – rzekł. Nie moja to sprawa pytać skąd droga prowadzi, bo na pewno rzecz to ważna i nie dla moich uszu, ale przygotować kazałem izbę do spania i parę dobrych skór niedźwiedzich przynieść, bo noc może być zimna, a wam pewno z rana w drogę czas będzie.

-       Prawdę rzekłeś, Askoldzie – odrzekł Siegniew. Istotnie po południu stanąć musimy przed kneziem i zdać mu sprawę za którą nas posłał, a nadto ojciec Antoni po drodze dojrzeć winien budowy nowego kościoła, który kneź nasz nakazał stawić w pół drogi między Gnieznem a waszym gródkiem. Wiesz pewno, o czym mówię.

-       To i dawno was tu być nie musiało, - Askold uśmiechnął się, choć to skrzywienie drewnianej gęby starego woja trudno było uznać za uśmiech. Stoi tam już drewniany trzem onego kościoła, tak wysoki, że widny z daleka. Już i nawet kmiecie zaczęli miejsce ono Trzemesznem nazywać od onego trzemu, a i podgrodzie też rosnąć zaczyna. Tedy nie zmitrężycie za długo. A słyszałem też, że i księża z Niemiec są już w drodze do onego kościoła, tedy niebawem i gotów być powinien.

Spojrzeli po sobie nieznacznie obaj przybyli, nic jednak nie rzekli.
Zapadło milczenie, toteż gospodarz pierwszy wstał od stołu, nie chcąc zdrożonym kazać oczekiwać dłużej na zasłużony, a tak niezbędny im wypoczynek, bo świtać miało wcześnie.



Odświeżeni i wypoczęci – wraz z porannym słońcem po burzliwej nocy – ruszyli w dalszą    drogę. Zaraz też podjęli rozmowę, której nie dokończyli wczoraj:

-       No i w złą godzinę rzekłem – ozwał się Siegniew – już i Unger zdążył sprowadzić swoich, zanim ktokolwiek zdążył pomyśleć o obsadzie kościoła. Szybko on działa, a do tego na pewno nie pytał o zgodę knezia, starczyła mu zgoda Magdeburga…

-       A nie pytał, bo nie był do tego obowiązany – odparł Antoni. Dla niego władzą jest władza kościelna w Magdeburgu, a nie kneziowa. Nic kneziowi do tego, jakich pasterzy chce mieć w swoim kościele Unger.

-       Powiadałeś, że jest sposób, by uniezależnić się od Magdeburga, jakiż on jest?

-       Ażeby mieć własną niezależną metropolię kościelną – zaczął Antoni - należy wnieść sprawę do kurii rzymskiej, która w porozumieniu z cesarzem i za zgodą papieża może wyrazić przyzwolenie na utworzenie takowej na ziemiach przynależnych do naszego knezia. Jeno sprawa jest kosztowna, i choć kneziowi nie brak złota by sprawę załadzić w kurii, to jednak niemiecki cesarz może nie widzieć korzyści dla siebie i dla Niemiec z takiego rozwiązania. Dla niego lepiej jest mieć na ziemiach knezia kościół misyjny od Niemców zależny, niż samodzielny. A jest i druga, jeszcze większa bodaj przeszkoda: nim kuria wyrazi zgodę – trza by mieć katedrę, która będzie siedzibą przyszłego metropolity…

-       To i cóże – nie ma to katedry w Gnieźnie? Może i ona mała, ale cóż to dla knezia postawić nową, godną i wspaniałą, z kamienia, jak na zachodzie. Ma on za co takową ufundować! – Wtrącił zdziwiony Siegniew.

-       Nie w tym rzecz: nie o samą budowlę tu idzie, na którą iście knezia stać. Katedra ufundowana być musi na relikwiach jakowego znacznego świętego, który będzie niebieskim patronem tejże oraz całego kraju, to jest warunek nieodzowny którego obejść się nie da. I w tym największa trudność.

-       Bywając w Rzymie, widziałem ludzi papieskich sprzedających relikwie! Cóże to za wydatek kupić potrzebne i katedrę na nich ufundować? – Zdziwił się Siegniew.

-       A nie! - Zaprzeczył Antoni. Relikwie - o których mówisz - tanie są i można kupić ich wiele, tyle że dla nowej metropolii muszą to być relikwie nowego świętego i to sławnego człeka, takiego – który był kimś znacznym w całym świecie chrześcijańskim. A skąd je wziąć?

Tak rozmawiając - przez pagórkowatą w tych miejscach okolicę - dotarli do Trzemeszna. Iście kościół był już na ukończeniu, a na jego trzemie wisiał już nawet niewielki dzwon, którego głos rozlegał się teraz nad ziemią dotąd dźwięku tego nie znającej.
Zadowolony z postępu robót Antoni szybko rozmówił się z mistrzami stawiającymi budowlę, podróżni więc ruszyli dalej - w stronę niedalekiego już Gniezna.

-       Tak myślę - podjął rozmowę Siegniew – że zdało by się jakoś dochować się własnych księży i zakonników, którzy mową naszą się posługując nie tylko rozumiani by byli przez prosty lud, ale i zaufanie jego zdobywali. Cóż z tego, że srogie prawa kneź nasz ludowi narzucił, skoro ten praw tych nie rozumie, bo po łacinie lubo niemiecku w kościołach głoszone, a i kościołów takoż niewiele…

-       Myśl dobra! – Po chwili odrzekł Antoni. Dobrze byłoby mieć przygotowanych już ludzi stanu duchownego tu urodzonych i wychowanych. Jeno że do tego znów potrzebna nasza własna metropolia, bo Niemce do swoich szkół kościelnych ich nie dopuszczą, a i szkoły te niemieckie przecie, więc i tak po niemiecku uczyć będą.

Po chwili milczenia zaś dodał:

-       Jest ci wprawdzie u nas między braćmi zakonnymi przybłęda, sierota, którego braciszkowie wychowali. Dziwne to było dziecię, wartkie jak woda w potoku, przeto przezwano go Wartkiem, choć na chrzcie dostał imię Atanazy. Ni chwili spokojnie usiedzieć to nie umiało – a kiedy dorósł - takim i pozostał. Bystry i mądry jest nad podziw, nie wiadomo kiedy nauczył się łaciny, a i po niemiecku niemało rozumie, a co najdziwniejsze – że zaglądając do ksiąg zakonnych czytać i pisać sam się nauczył! Chciałem z niego zrobić zakonnika, ale to tak jak bym wiatr chciał zatrzymać. Na modłach wytrzymuje jeden pacierz, potem już wierci się i jeno braci rozprasza. A kiedym kazał mu zaśpiewać „Confiteor”, to braciszkowie aże z ław ze śmiechu pospadali, tak okrutnie fałszuje. To już kocie śpiewy w marcu mniej dokuczliwe dla ucha! Jakoż tedy mnicha z niego uczynić? A może on tobie do czego się nada, bo ja już nie wiem, co dalej z nim czynić.

-       Radbym go zobaczyć i z nim pogawędzić, może być wiele wart ów Wartek, jak go zowiesz – Siegniew z nagłym zainteresowaniem odwrócił się w siodle w stronę zakonnika - tedy przyślij mi go dziś wieczór, ale nie mów mu niczego nadto, że ma stawić się u Siegniewa.



  Dojeżdżali już do Gniezna, zaraz też prosto z drogi po przybyciu stawili się u knezia i zdali mu sprawę z wyników poselstwa, w które był ich wysłał.

Samo Gniezno – które kiedyś, w czasach przedmieszkowych pono zwało się Kneźno - składało się z trzech części, z których dwie pierwsze okolone były wałami ziemnymi, nadbudowanymi jeszcze wielkimi skrzyniami z całych pni dębowych, wypełnionych ziemią. Przejścia z jednej części do następnej prowadziły przez solidne bramy. W najważniejszej części grodu znajdowała się siedziba knezia - duży dworzec drewniany - okolona mniejszymi dworcami, w których zamieszkiwali lub pełnili swe urzędy dostojnicy zajmujący się sprawami księstwa, takoż i drewniana katedra wraz z pobliskimi dworcami dla księży i zakonników, służących Bogu i kneziowi. W drugiej części znajdowały się mniejsze dworce, gdzie zamieszkiwała drużyna kneziowska pełniąca wartę na wałach - strzegąca władcy i spokoju w grodzie, pomniejsi dostojnicy i urzędnicy knezia - pomagający mu w rządach, takoż i służebni obsługujący knezia, jego dostojników, księży i braci zakonnych oraz drużynę.Trzecią część stanowiło podgrodzie, gdzie zamieszkiwali liczni rzemieślnicy niezbędni do sprawnego działania obu wyższych części grodu, jako to kowale – kujący oręż i zbroje dla drużyny, cieśle – utrzymujący budynki w stanie zdatnym do użytku, koniary – zajmujący się stadniną knezia, kołodzieje, szewcy, krawcy, rzeźnicy i wiele jeszcze ludzi różnej profesji, bez których gród nie mógł się obyć.

Po posłuchaniu u knezia każdy z nich udał się do siebie, a Siegniew – po spożyciu wieczerzy – jął oczekiwać przybycia onego Wartka, jak zwał go Antoni. Ciekaw też był niezmiernie, co to za dziwo onże chłopiec, jak wygląda i jakim człowiekiem jest. Na domysłach tych zszedł mu godny kęs czasu, kiedy służba zameldowała przybycie jakiegoś otroka, mieniącego się być posłanym od ojca Antoniego. Po wejściu chłopiec - a właściwie już młody mężczyzna - zatrzymał się u wejścia do izby, pozdrawiając gospodarza. Nie był wysokiego wzrostu, szczupłej budowy ciała – ubiór jego składał się z habitu przepasanego sznurem, jaki nosili mnisi i sandałów z łyka na bosych stopach. Spod strzechy ciemnych włosów patrzyły badawczo bystre oczy przybysza, a w całej jego postawie dawało się wyczuć jakieś napięcie, które - choć trwał w pokornej postawie - to jednak domyślać się kazało, że jest on przygotowany na niespodziewane. 

-       A więc tyżeś to ów Wartek, którego już raczej Warcisławem zwać by należało.
Domyślasz się, po co ojciec Antoni cię tu przysłał? – Zapytał Siegniew.

-       Nie, panie – choć wiem, że nie o sprawy duchowe tu idzie, bo do takich przysłano by kogoś godnego, nie mnie. Ale wiem, że cel jakowyś w tym jest, którego jednak się nie domyślam.

-        Wiem od ojca Antoniego, że zakonnika z ciebie nie zrobi. Tedy skoro już wiesz, że nie zakonnikiem, to kim chciałbyś ostać? Może wojem, drużynnikiem knezia?

-        Wojem? – Skrzywił się Wartek. Toć u woja cały rozum w garści, a ja swój wolę mieć we łbie. Zresztą co ze mnie byłby za woj, topora nie dźwignę, mieczem ni oszczepem robić nie umiem, a mniemam - że pióro gęsie umoczone w inkauście czasem więcej może zwojować, niźli tęgi miecz.

-       Tak myślisz? – Z widocznym zainteresowaniem zapytał Siegniew, to wytłumacz że mi; czemuż to pióro mocniejsze ma być od miecza?

-       A bo to tak:  jakom rzekł, u woja cały rozum w garści. A w głowie musi mieć go mało, bo za niego myśli jego wódz, któremu jest on winien posłuch. A nad wodzem stoi kneź – któremu powolni są wszyscy wodzowie i cała drużyna. I co kneź zamyślił a nakazał – to drużyna wykonuje. A jakoż kneź przesyłać ma polecenia dla swoich wodzów znajdujących się z drużyną daleko, jak nie napisane, po to iżby posłaniec nie pomylił zamysłów knezia, jeno odczytał je ten, do którego one skierowane? Tedy czy nie mocniejsze pióro od miecza? Przecie w jednej garści jeden jeno miecz trzymać można, ale kneź w swoich zamysłach trzyma ich w garści setki!

-       Tedyś słusznie rzekł, jeno że to nie pióro mocniejsze od miecza, a zamysły władcy, któren tymi mieczami włada, a piórem jeno je przekazuje…

Tu zamyślił się Siegniew głęboko, jakby coś w sobie ważył. Wartek czekał cierpliwie, aż dostojnik odezwie się do niego ponownie. Po chwili milczenia Siegniew spojrzał przybyszowi w oczy i rzekł:

-       Muszęć tedy o coś zapytać. Kazałem stawić się tobie zaiste nie na próżno.
Czy chcesz służyć kneziowi i mnie, sprawom które prowadzimy obaj i jeszcze insi wraz z nami, a to nie służąc zbrojnie – jeno rozumem? Musisz odpowiedzieć mi tu i teraz, jeno wprzódzi zastanów się, zali podołasz? Bo służba to ciężka, wymagająca czasem wytrwałości wielkiej, czasem przebiegłości, a zawsze odwagi i rozumu. Zajść możesz w tej służbie wysoko, ale gdybyś zdradził…

-       To pewnikiem zajdę jeszcze wyżej, bo na gałąź! - Przerwał mu Wartek. Rozumiem, panie, co to wierność i zdrada. Zły to pies, co kąsa rękę która go karmi. Podołam!

-       Nie spiesz się, zastanów się jeszcze!  A gdyby tak przyszło ci pchnąć kogoś nożem w tej służbie, zdolen byś to uczynić?

-       I jadowitą gadzinę zabić trza, by śmiertelnie nie pokąsała innych! Jakom rzekł – podołam - a i też sam chcę służyć kneziowi i tobie, panie, w tym co zamyślacie. Sierotą jestem, nie zaznałem matki ni ojca, bo zginęli gdym jeszcze niemowlęciem był, a gorzkie jest życie sieroty. Dobrzy braciszkowie przygarnęli mnie i wychowali, nie szczędząc jadła, wysiłku ni nauk dla znajdy. Tedy gdyby moja służba przyczyniła się do tego, aby mniej takich jak ja sierot było, to i zastanawiać się nie ma nad czym! Gotowym!

Wyraz ulgi pojawił się na obliczu Siegniewa, gdy padły te słowa wypowiedziane z taką mocą, że aż zachwiał się płomień kaganka stojącego na stole.

-       Skoro tak, tedy przyjmuję cię do onej służby. Teraz wrócisz do ojca Antoniego jak gdyby nic się nie zmieniło. Ludziom ciekawym - co będą wypytywać po com cię wzywał – powiadaj, żem zdjął z ojca Antoniego obowiązek dbania o budowę nowych kościołów, bo w nadmiarze roboty ma, a zleciłem to tobie, co zresztą i prawdą jest. Będziesz tedy jeździł do miejsc gdzie one są stawiane, doglądał wszystkiego, współpracował z mistrzami budowniczymi i czynił to, co czynił dotąd ojciec Antoni. Zresztą on sam najlepiej we wszystko cię wprowadzi.
Ale prawdziwa służba polegać będzie na czym innym: będziesz moimi oczami i uszami tam, gdzie mnie nie będzie, będziesz wykonywał moje polecenia, współpracował z innymi, których ci wskażę, ze wszystkich sił musisz starać się, by kneziowi ująć ciężaru władzy – a i życie prostego ludu uczynić lżejszym, może istno wtedy i mniej sierot będzie. Zrozumiałeś, com rzekł?

-       Zrozumiałem, panie, takoż i czynić obiecuję. I obiecuję też, że się na mnie, panie, nie zawiedziesz.

Skłonił się i już go nie było.


dc
  Poranek wstawał mglisty, gdy do izby Siegniewa zastukał ktoś, potem wsunęła się głowa woja pilnującego u drzwi, spoglądając, czy gospodarz już nie śpi.

-       A cóże tam, pali się? Zapytał Siegniew, nierad, że przeszkadzają mu w porannych ablucjach.

-       Chebda z Czech wrócił, panie – odparł strażnik. Powiada, że ważne wieści przynosi. Dopiero co przyjechał, mało konia nie zajeździł.

-       Tedy proś go do izby i powiedz służbie, by śniadanie dla dwóch przygotowała. Chebda pewnie nie tylko zdrożony, ale i głodny.

Siegniew narzucił na siebie lniane giezło i kazał siadać Chebdzie, który właśnie wszedł do izby, witając jej gospodarza. Rzeczywiście, ledwo stał na nogach, widać po nim było trudy przebytej w nocy drogi. Gospodarz nalał piwa do stojących na stole kubków i podsuwając jeden z nich przybyłemu rzekł:

-       Zanim mówić zaczniesz, przepłucz gardło. Zaraz też powinni i śniadanie podać.

-      Dzięki, odrzekł przybysz odstawiając kubek i wycierając usta wierzchem dłoni. Istno potrzebne mi to było.

-       Tedy mów, jakie wieści przywozisz?

-       Przyjeżdżam prosto z Pragi, bo tam ciekawe rzeczy dziać się poczynają.
Wiesz, panie, że po śmierci starego biskupa Pragi, nowym ostał Wojciech, ten z rodu Sławnika – co to go zowią przyjacielem cesarza Ottona III. I nic w tym nie byłoby dziwnego, gdyby nie zdarzenie niedawne, które wiele może zmienić. A rzecz miała się tak:
W Czechach żyje możny ród Wrszowców, w którym oparcie ma władca Czech -  Bolesław Pobożny. Zdarzyło się onegdaj, że pewną młodą dziewczynę – zakochaną w chłopaku z rodu Sławnika z Libic – wydano wbrew jej woli za jednego z Wrszowców, starego już człeka. Jednak młodzi nie przestali potajemnie się spotykać.
Tedy gdy przyłapano ją z kochankiem - jego ubito na miejscu, a jej udało się uciec pod opiekę biskupa Wojciecha. Jak ci wiadomo – panie - biskup Wojciech gołębiego serca jest i muchy by nie ukrzywdził, nie mówiąc o człowieku.
Gdy pogoń prawie dopadała uciekinierki, biskup zawarł ją w kościele i sam stanął we wrotach, prawiąc, że jest ona teraz pod bożą opieką i przy ołtarzu nikt nie może jej dosięgnąć. Na to ścigający ją Wrszowcy zarzucili biskupowi, że broni onej dlatego, bo jej kochanek był jego krewniakiem. Poturbowali więc biskupa, wtargnęli do środka, wywlekli nieszczęsną od ołtarza i okrutnie ubili przed kościołem, na oczach Wojciecha!
Na to Wojciech rzucił pastorał na ziemię i krzyknął, że nie może być dalej pasterzem w Pradze, bo jemu nakazano paść owce, ale stada wilków krwiożerczych paść przecie się nie da! Rzucił więc klątwę na ród zabójców, po czym porzucił praski stolec biskupi i wyjechał do Italii, mając zamiar osiąść tam w jakimś klasztorze.

Tu Chebda zamilkł, bo wniesiono właśnie posiłek. Gdy służebni wyszli, podjął dalej wątek sprawy:

-       Myślę, że jeszcze do Italii nie dotarł – bom jechał ile koń wyskoczy, a i droga z Pragi do Gniezna krótsza przecie niż do Italii. A rzecz ważna być może, jako że nie wiadomo, co papież postanowi, a i zdanie cesarza też liczyć się będzie. A my – wiedząc wcześnie o zdarzeniu – mamy czas by sprawę przemyśleć, zali dla nas ważna, lubo też wcześnie działać zacząć, jeżeli trza będzie. - Kończył swą sprawę Chebda.

-       Słusznieś uczynił nie zwlekając, isto ważna to sprawa i rozważyć ją należy. - Przemówił Siegniew po chwili milczenia. Tedy pożyw się i wypoczywaj, a nie oddalaj się, bo możesz być potrzebny. Ja zasię zwołam radę u knezia, bo sprawa pilna istotnie.

To rzekłszy wyszedł, pozostawiając przybyłego przy suto zastawionym stole.
Rada u knezia nie trwała długo. Postanowienia zapadły szybko i niemal jednogłośnie. Kneź nakazał Siegniewowi pilny wyjazd do Italii, aby tam na miejscu baczyć, jakie będą decyzje papieskie co do osoby Wojciecha i czy by nie udało się namówić Wojciecha na przyjazd do Gniezna, gdzie już jeden z braci jego przebywał.
Przypuszczano, że papież nie nakaże Wojciechowi powrotu do Pragi po tym, co go tam spotkało. Z drugiej zaś strony ustalono wspólnie, że obecność w Gnieźnie biskupa Wojciecha - cesarskiego przyjaciela i osoby znanej i cenionej przez papieża - wiele by mogła w przyszłości przynieść korzyści. Siegniew otrzymał więc polecenie udania się do Rzymu w celu zaproszenia biskupa Wojciecha do Gniezna, gdyby zaistniała taka możliwość, lub też wpłynięcia na kurię, aby do Gniezna go skierowała.
Przygotowując się do wyjazdu, Siegniew posłać kazał po Wartka, a gdy ten przybył, rzekł:

-       Jadę do Italii w ważnym poselstwie, pojedziesz ze mną jako mój pachołek, aby w świecie się obyć, inne krainy ujrzeć, nowego się uczyć – a i twoja znajomość łaciny przydać się może. A nie znasz że czasem i italskiego?

-       Trochę znam, panie. Język ten do łaciny nieco podobny, a i ojciec Antoni czasem się w nim wypowiada, gdy z ludźmi z Italii pochodzącymi rozmawia. Niemało rozumiem, jeno że mówić w nim nie potrafię.

-       Tedy nie okazuj, że język ten rozumiesz, jako i łacinę. To przydać się może, ale dziwne byłoby, gdyby okazało się, że pachołek od koni tyle języków zna. Trzeba umieć się przytaić, żeby móc niespodziewanie a celnie uderzyć, gdy trza będzie. Więc nie wydaj się, że języki te rozumiesz.

-       Rozumiem, panie – odrzekł Wartek.

-       Tedy idź i gotuj się do drogi, bo pojutrze ze słońcem ruszamy.



 Ruszyli tak, jak planowali. Orszak nie był duży, kilkunastu zaufanych zbrojnych do ochrony podróżnych i wozu, na którym złożono sprzęt w podróży niezbędny, a i sporą sumę w złocie, ukrytą przemyślnie w schowku w wozie, o którym wiedział tylko sam Siegniew.
Podróżowali spiesząc w miarę możliwości, jakie stwarzała pogoda i krainy przez które przejeżdżali. A był to Śląsk, potem Czechy, potem Marchia Wschodnia – nazywana dziś Austrią - i w końcu Italia.

Wartek dziwował się wielce nowym okolicom, po raz pierwszy widzianym ludom – tak różnym od rodaków – z nowymi dla niego zwyczajami, a najbardziej niewidzianym do tej pory budowlom - bo wykonanym z kamienia, a nie z drewna jak w Gnieźnie. Podziwiał więc je z zadartą głową i otwartą gębą. Najczęściej były to świątynie i siedziby możnowładców – budowle przysadziste, potężne, zaopatrzone w zaokrąglone górą odrzwia i wąskie okna, z których łatwo było się bronić w razie oblężenia. Budowli tych nie imał się ogień ani pociski, za to łatwo było z onych okien strzelać z łuków czy też lać gorącą wodę, olej czy smołę na oblegających. Imponująca wysokość onych budowli uniemożliwiała też przystawienie drabin oblężniczych,  bo były albo za krótkie, albo – przy większej długości - same łamały się pod ciężarem nacierających. Właściwie można było je zdobywać tylko głodem.
Bywały też i inne budowle - a właściwie ich ruiny - które trafiały się coraz częściej w miarę zbliżania się do celu podróży. Piękne, zdawałoby się lekkie - mimo iż kamienne - o dziwnym uroku, często zdobione ciętymi misternie w kamieniu postaciami ludzi i zwierząt, wydawałoby się, że żywych - które przystanęły tylko na moment żeby odpocząć, nim ruszą dalej. Zaciekawiony Wartek pytał więc Siegniewa – który nie pierwszy raz podróżował do Rzymu – co to za lud wykonał te budowle i rzeźby kamienne i gdzie teraz jest, na co Siegniew odrzekł, że budowle te wykonali Rzymianie, który to naród już dawno wyginął, pozostawiając po sobie jeno owe ruiny, łacinę i prawo zwane rzymskim, a także i inne cuda – trakty wykładane kamieniem, akwedukty prowadzące czystą, górską wodę do miejsc bardzo odległych, czy też wiele innych cudów budownictwa - jak choćby potężny Zamek Anioła w Rzymie.

W końcu – po przebyciu wysokich i dzikich Alp – przybyli do Italii i stanęli w jednym z rzymskich klasztorów benedyktynów, gdzie gościny udzielili im bracia pamiętający dobrze ojca Antoniego, zwłaszcza że Siegniew przywiózł pismo polecające od niego samego,  adresowane do przeora.
O nic niepytani, mający pełną swobodę poruszania się po wiecznym mieście, zaczęli rozpoznawać otoczenie i możliwości zdobycia informacji – co się dalej dziać będzie. Siegniew – nie bez pomocy złota, w które Bolesław hojnie go wyposażył – zdobywał przystęp do kurii, do poszczególnych kardynałów, których zdanie miało swoją wagę u papieża; często też widywano go na Watykanie rozmawiającego z kimś ważnym na placu św. Piotra lub w pomieszczeniach, do których przystęp nie był zakazany.
Natomiast Wartek już od pierwszego dnia wałęsać się począł po okolicy, zwiedzając miasto, podziwiając rzymskie zabytki, nie stroniąc też od tawern ulicznych tętniących życiem, a i od dziewczyn o zupełnie innej urodzie niż w kraju. Sprawiło to, że już po paru tygodniach potrafił się porozumieć z każdym Italczykiem w jego języku, jednak nie dając po sobie poznać, jak biegle opanował już tę sztukę. Rozumiejąc wszystko co do niego mówiono – odpowiadał celowo myląc wyrazy, by stworzyć wrażenie że niewiele rozumie – jednym słowem „udawał Greka”. A robił to tak naturalnie, że powszechnie wierzono tej mistyfikacji.
Interesowało go wszystko, począwszy od monumentalnych budowli pozostałych po
Imperium Romanum, skończywszy na targowiskach, gdzie można było zobaczyć kupców z różnych stron świata, nawet ludzi o czarnej jak smoła skórze – którzy handlowali wszystkim:  niewolnikami, przedmiotami codziennego użytku, jedzeniem i napojami, dzikimi zwierzętami jakich jeszcze nigdy nie widział i różnymi innymi rzeczami, których przeznaczenia nawet nie umiał odgadnąć. Ale wrodzona ciekawość pozwalała mu na stopniowe poznawanie owej odmiennej rzeczywistości – więc chłonął wszystko jak gąbka wodę.
Upływały kolejne tygodnie, z tygodni robiły się miesiące, a nie działo się nic w sprawach obchodzących naszych wysłańców. Siegniew zaczynał się zastanawiać, czy nie warto wracać do kraju – skoro niczego w sprawie opuszczonej stolicy biskupiej w Pradze nie przedsięwzięto – bo już i zapas złota zmalał widocznie, a na postęp żadnej nadziei widać nie było.

Jednak pewnego dnia do celi klasztornej zajmowanej przez Siegniewa wpadł jak huragan Wartek, już od progu wołając:

-       Ważną wieść przynoszę – panie - daj spocząć, bo i mówić nie chcę za głośno o tym co się stało, by kto niepowołany nie dowiedział się przed czasem o tym, że znamy już nowinę!

-       Siadaj i mów! Rozkazał Siegniew, też siadając blisko przybyłego.

-       Dopiero co przybył posłaniec z Czech – rozpoczął Wartek przyciszonym głosem. Nie mówił ci on wprawdzie na ulicy z czym przyjechał, ale już po chwili między pospólstwem wieść się rozchodzić jęła, w którą nie wiem, czy wierzyć że prawdziwa - czy że jeno przekręcona. A wieść owa niesie, że w Czechach ród Wrszowców wymordował cały ród Sławnika z Libic, kto wie czy nie na ciche polecenie Pobożnego. Insi zaś powiadają, że to zemsta Wrszowców za klątwę kościelną rzuconą na ich ród przez Wojciecha, boć biskup Wojciech przecie z rodu Sławnika pochodzi! Tak tedy Wojciech pozostał sam na tym świecie, nie licząc brata Radzima – który jest z nim, i Sobiesława - który u nas przebywa. No i – jeśli wieść ta prawdziwa – to papież chyba nie nakaże mu już powrotu do Pragi, bo to by było tak, jak gdyby sam wysłał go pod topór. A wtedy może chętniej przyjąłby Wojciech naszą gościnę, skoro jest u nas jego drugi żyjący brat, a w Czechach nie ma już nikogo?  Przecież po to tu w końcu przyjechaliśmy!

-       Dobrze. Nie wychodź nigdzie, a ja pójdę na Watykan dowiedzieć się, zali to prawda coś przyniósł, może i co z tego wyjdzie, odparł Siegniew i wyszedł z celi.

Istotnie, wieść ta potwierdziła się, gdy Siegniew dotarł na Watykan. Okazało się, że posłaniec z Czech rzeczywiście przywiózł wieści, że w odwecie za klątwę rzuconą przez Wojciecha na Wrszowców, ci wymordowali okrutnie cały ród Sławnika w Libicach, nie darowując nawet starcom i niemowlętom w kołyskach.
Teraz już nikt nie wątpił, że papież nie nakaże Wojciechowi powrotu na porzucone biskupstwo praskie. Jednak w samej kurii panowała niepewność, kto ma zanieść Wojciechowi tą wiadomość? Nie było chętnych do tego zadania.
Mijały dni. W końcu straszna wieść dotarła do Wojciecha, choć on sam twierdził, że wiedział już był o tej rzezi; ponoć miał widzenie tego zdarzenia w czasie gdy rzecz ta faktycznie się działa. Nie wiedziano czy mu wierzyć, czy nie – faktem jednak było, że praktycznie pozostał niemal sam, bez oparcia w rodzie, który już nie istniał, nie licząc dwu żyjących braci.
Siegniewowi, korzystającemu z okazji, udało się spotkać z Wojciechem; przy czym – po złożeniu stosownych wyrazów współczucia – gorąco zapraszał go do Gniezna w imieniu knezia Bolesława, całej rady, a i swoim własnym.
Wojciech uśmiechnął się smutno i odpowiedział, że bardzo dziękuje za to zaproszenie i chętnie by z niego skorzystał, ale jest przecież biskupem i że to papież w końcu zadecyduje, gdzie i kiedy ma podjąć przerwaną służbę Bożą. A on – jako podwładny – musi to papieskie polecenie bezwzględnie zrealizować. 

-       Widzisz, dostojny Siegniewie – rzekł. Każdy woj zobowiązany jest słuchać swego wodza i jego rozkazy nieleniwie wykonać, choćby ku śmierci wiodły. Ja też jestem takowym wojem, jeno że bożym – i też rozkazy mojego wodza duchowego wykonywać muszę.

-       Wszak zły to byłby wódz, któren by wojów swych jeno na pewną śmierć wysyłał, myślę tedy że papież nie nakaże twojej dostojności wracać do Czech, a w całkiem inne miejsce - odrzekł Siegniew. Czemu zaś zatem nie mogłoby to być Gniezno, gdzie i brat twój żywie i gdzie i tobie samemu byłoby milej, jako że niemal jednego języka jesteśmy, a kneź otoczy cię i twoje zamierzenia prawną i zbrojną opieką – której u nas nie zabraknie. Przecież można by podsunąć myśl takową ojcu świętemu,  a i kościół nasz rozpaczliwie potrzebuje pasterzy, którzy by nie tylko strzygli, ale wprzódzi paść zaczęli owieczki sobie powierzone.

-       Tam pójdę, gdzie mnie poślą! Odrzekł twardo Wojciech. Aleć gdyby dano mi wybór – pójdę tam, gdzie jeszcze ludzie Boga nie znają – dorzucił łagodniejszym już tonem. A bliski już czas, kiedy Pan nasz Jezu Chryst wróci na świat, aby sądzić żywych i umarłych - zbliża się bowiem rok tysięczny i wiele przepowiedni mówi, że wtedy nastąpi koniec świata. Tedy nie wolno mi zostawić na wieczne zatracenie ludzi w ciemnościach pogaństwa trwających, bo jakaż ich wina, że o Bogu prawdziwym nikt im nie mówił? A moja byłaby – gdybym im nie zaniósł dobrej nowiny.

Wykonawszy, co mu polecono, zaprosiwszy Wojciecha do Gniezna i urobiwszy grunt w kurii rzymskiej pod przyszłe skierowanie Wojciecha do pracy kościelnej u Polan – co resztki przywiezionego złota kosztowało – nie mając już nic więcej w Rzymie do roboty, Siegniew z Wartkiem i służbą wracali do kraju. Wracali nie spiesząc, zadanie zostało na tyle dobrze wykonane, na ile było to możliwe, bo nic nadto nie dało się już zdziałać.
Gdy w końcu stanęli w Gnieźnie i Siegniew zdał sprawę kneziowi i jego radzie – ci zaakceptowali jego poczynania i nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać na dalszy rozwój wypadków i reagować na nie stosownie do potrzeb. Ale na to też trzeba było cierpliwie czekać.

Nie mając innego zajęcia – Wartek zajął się sprawami zakończenia budowy kościoła w Trzemesznie - jak zaczęto zwać owo miejsce – a także osadzeniem w nim nowoprzybyłych księży.
Zgodnie z poleceniem – które otrzymał – miał także upatrywać miejsc stosownych do budowy dalszych kościołów i klasztorów, w których osiąść mieli benedyktyni sprowadzeni nie z Niemiec, lecz Italczycy, Galowie lub może nawet i zakonnicy krajowi, mówiący w ojczystym języku. Liczono po cichu na to, że jednak może uda się własną metropolię kościelną utworzyć, sprawa ta nie była bowiem beznadziejnie zamknięta, zwłaszcza gdyby udało się namówić Wojciecha na przyjazd do Gniezna.
Jako że kościoły musiały być budowane w miejscach z natury obronnych, Wartek upatrywał lokalizacji na nie w pobliżu rzek i licznych w tych okolicach jezior.
Jednym z takich miejsc był niewysoki kopiec, który przed wiekami usypały ręce nie wiadomo czyje - czas bowiem zatarł ślady ludów które dawno temu przeminęły, tak że i potomni nic o nich nie wiedzieli -  położony na długim, wysokim półwyspie wrzynającym się w jezioro, otoczony z jednej strony jego głębokimi wodami, z drugiej bagnem nieprzebytym ciągnącym się na długości paru tysięcy kroków. Do miejsca tego prowadziło wylatowskie odgałęzienie traktu Gniezno - Kruszwica, kierujące się dalej ku północy w stronę Pomorza, połączone mostem wiodącym przez jezioro z onym półwyspem. Było to to samo jezioro, na którego przeciwległym, południowym krańcu znajdował się wylatowski gródek.
U stóp owego wzgórza-mogiły istniała niewielka osada, Mogilnem zwana od owego kopca. Tu – na szczycie tego kopca - Wartek upatrzył był miejsce na kolejny klasztor, bo i miejsce samo z natury obronne było bardzo, a i osada owa mogłaby pełnić funkcję podgrodzia dla klasztoru, zaopatrując zakonników w chleby i niezbędne przedmioty codziennego użytku. Na razie jednak nie było pośpiechu – nasamprzód należało uporządkować politykę kościelną w kraju i doczekać się nowych zakonników, co wiele czasu zająć musiało. Ale doskonałe miejsce na lokalizację następnego klasztoru było już upatrzone.



Widując się z Siegniewem – Wartek często musiał bywać w głównej, najważniejszej części grodu gnieźnieńskiego, gdzie mieściły się dwory knezia i dostojników oraz katedra. Jako wychowanek ojca Antoniego, niemal zakonnik, był rozpoznawany przez straże pilnujące dostępu do tej części grodu i przepuszczany przez bramę bez zatrzymywania i badania, ponieważ znali go wszyscy strażujący tam wojowie. Również i on rozpoznawał wielu z nich, nierzadko zamieniając z nimi parę żartobliwych zdań w bramie.
Zdążając do dworca Siegniewa, musiał mijać tę część jednego z dworców, w której znajdowała się duża świetlica służąca kneziowi i jego radzie, gdzie zwykle zapadały ważne dla kraju decyzje, przez tą radę ustalane i ostatecznie akceptowane lub odrzucane przez knezia. Zastanowiło go jednak to, że – gdy wszyscy strażujący tam wojowie dzień i noc niemal nieprzerwanie chodzili wokół dworca – jeden z nich, nieznany mu z imienia, prawie zawsze stał oparty o ścianę, z głęboko nasuniętym na głowę szyszakiem. A działo się to zwykle wtedy – gdy w świetlicy trwały obrady. Zaintrygowany tą powtarzającą się obserwacją Wartek kiedyś wspomniał o tym Siegniewowi.

-       A to coś nowego, trzeba to zbadać, przecie tu o radę i samego knezia idzie, takoż o ważne a tajemne dla innych sprawy. – Stwierdził Siegniew.

-      Jeno jak to zbadać? Co może zdziałać drzemiący pod ścianą woj?

-       Nie masz tam dziś onego woja na straży?

-       Nie ma, są insi – którzy obchodzą cały dworzec naokoło – jako zwykle.

-       Tedy chodź ze mną, zaprowadzisz mnie w ono miejsce, gdzie zawsze drzemie ów woj, staniemy tam niby przypadkiem i po cichu będziem rozmawiać, by wyglądało to tak, że jeno sprzeczamy się o cosik. Pamiętaj też, by nie patrzeć ciągle na dworzec i nie pokazywać go ręką – by może komuś przypadkiem nie wskazać, co nas interesuje.

Tak jak mówili – poszli, stanęli obok dworca w miejscu gdzie zwykle stał ów „śpiący woj” – i nieznacznie zaczęli przyglądać się ścianie. Od razu zauważyli brak uszczelnienia z mchu i gliny w jednej ze szczelin między belkami ściany, tworzące szparę o długości na parę palców. Zamieniwszy kilka cichych uwag – poszli dalej stwarzając pozór, że zatrzymali się tam przypadkiem – po czym wrócili do izby Siegniewa.

-       Ważną rzecz wypatrzyłeś, zda mi się, że ten woj podsłuchuje pewnikiem przez oną dziurę obrady knezia z radą i przekazuje to - co usłyszał – komuś, kto każe mu tam stać. – Ocenił sytuację Siegniew.

-       Tedy trza by sprawdzić, czy rzeczywiście z zewnątrz można usłyszeć to, co ktoś rzecze w izbie, jeno jak to zrobić, by nie ostrzec tego woja-śpiocha?

-       Trza by jakoś odciągnąć wojów od onego dworca, wtedy ja będąc w izbie rady zacznę gadać niby to do siebie, a ty – stojąc na zewnątrz przy dziurze – będziesz słuchał com rzekł, a potem mi to powtórzysz.

-       Dobrze – panie – jeno trzeba nam kogoś, kto narobi rabanu, może tak - że mu niby mieszek złodziej urzezał i uciekł. Straże wonczas pobiegną do niego i szukać będą rzezimieszka, a ja będę mógł oprzeć się o ścianę i zastukam w nią, żem już gotów. Wtedy ty – panie – zaczniesz gadać. Zanim straże wrócą – będzie już po wszystkim, nic nie zauważą.

-       Jutro nie ma obrad u knezia. Przyjdź tu z rana, a ja znajdę człowieka, który będzie udawał okradzionego i odciągnie straże. – Zamknął sprawę Siegniew.

Następnego dnia rano – w momencie gdy Wartek mijał dworzec rady – przy bramie grodowej wszczął się rwetes: jakiś gruby kupiec wrzeszczał, że ktoś urzezał mu mieszek z dużą garścią srebra – i to gdzie – pod samym nosem knezia i jego straży, która powinna była złowić onego złoczyńcę zanim wszedł do grodu! Na dowód tego pokazywał ucięte końcówki sznura, na których wisiał ów rzekomo skradziony mieszek ze srebrem. Uwaga straży skupiła się na tym zdarzeniu, zaczęto wypytywać kupca jak wyglądał ten rzezimieszek i w którą stronę uciekł. Zaraz też zarządzono zamknięcie bramy. Wszyscy zbiegli się wokół kupca, bo było to niecodzienne wydarzenie. Jednak po chwili – gdy „kupiec” zauważył, że Wartek odchodzi już od dworca – złapał się nagle za brzuch i… - ku swemu „zdziwieniu” - wyjął z fałdy opończy rzekomo ukradziony mieszek!

-       A to dopiero, myślałem – żem okradziony – a to sznurki musiały się przetrzeć o pas i srebra nie utraciłem! – Rzekł zdezorientowany i zawstydzony.

-       To na drugi raz bacz, by miast mieszka gaci ci nie ukradli na kneziowskim grodzie – bo gołą rzycią świecić tu nie można! - Parsknął dowódca straży.

-      Zmieszany teraz kupiec zaczął wycofywać się -  tłumacząc się gęsto - po czym zniknął w tłumie przechodząc przez otwieraną właśnie bramę, przy szyderczych okrzykach stojących tam wojów i śmiechu gawiedzi obserwującej zdarzenie.

Tymczasem Wartek z Siegniewem omawiali już wyniki – jak dziś byśmy powiedzieli – wizji lokalnej:

-       Słyszałem – panie – żeś coś mówił, jeno nijak nie mogłem zrozumieć, co. A słuch mam dobry. Wydaje mi się, że tu nie o podsłuchiwanie idzie, jeno że ten woj rzeczywiście śpi pod ścianą. A może słabuje i dlatego tak się podpiera? – Zaczął Wartek.

-       Ha, a może i nie? Coś wspominałeś – że woj ten zawsze ma wciśnięty głęboko na oczy szyszak. Czy to jest szyszak z blachy, czy ze skóry – zauważyłeś?

-       Z blachy, panie. Zda mi się, że zakłada go on nie na czepek – jaki zawżdy zakładają na głowę pod szyszak wojowie – ale na gołą głowę, i dlatego wpada mu aż na oczy.

-       No to trza sprawdzić. Przyjdź tu do mnie znów jutro, zobaczymy – co z tego wyjdzie.

Zaintrygowany całą sprawą Wartek nie mógł dospać ranka, nie rozumiał bowiem co i jak Siegniew chce jeszcze sprawdzać. Dlatego – skoro świt – już czekał przed dworcem Siegniewa czekając, aż gospodarz wstanie i zawezwie go do izby. Kiedy wreszcie doczekał się, Siegniew wyszedł z izby z jakimś zawiniątkiem w ręce i rzucił tylko krótko: „Idziemy”. Wyszli na zewnątrz i skierowali się ku wyjściu z grodu. Poza zewnętrznym wałem stało wiele warsztatów rzemieślniczych, stajen, chlewów i innych budowli - tworzących podgrodzie. W pewnym oddaleniu stało też kilka opuszczonych już budowli – ruin po czymś, co kiedyś było może dworcami. Podeszli do jednej z nich.

-       Ja pójdę z drugiej strony onej ściany i będę gadał, ty zasię wydłubuj mech ze szpary między belkami i zaprzestań, kiedy będziesz mnie słyszał, ale nie będziesz rozumiał o czym gadam, jako wczoraj. – Powiedział Siegniew. Kiedy już mnie usłyszysz – zastukaj w ścianę. Rozumiesz?

-       A na co to wszystko, przecie wczoraj wyszło na to, że nie można tak podsłuchać niczego! – Zdziwił się Wartek.

-       To się dopiero potem będziesz dziwił. A teraz rób, jako rzekłem.

Kiedy Wartek już słyszał Siegniewa za ścianą, lecz nie mógł zrozumieć żadnego ze słów – zastukał w ścianę. Po chwili Siegniew wyszedł zza ściany, z zawiniątka wyjął blaszany szyszak - taki sam - jaki nosili wojowie trzymający straż, po czym włożył go Wartkowi na głowę. Szyszak wpadł mu aż na oczy – tak jak temu „śpiącemu” wojowi.

-       A teraz wróć – gdzieś był – i słuchaj, coć będę gadał. Zobaczymy, czy w szyszaku nie słychać lepiej.

Zaintrygowany Wartek słuchał, lecz wynik gorszy był od poprzedniego, bo teraz szyszak zasłaniał mu uszy. Gdy powiedział to Siegniewowi – ten chwilę pomyślał, po czym rzekł:

-       Spróbujemy raz jeszcze, jeno teraz przytknij szyszak do ściany.

Tym razem w szyszaku – który działał jak wzmacniacz dźwięku – ku zdumieniu Wartka cicho, lecz wyraźnie słychać było słowa Siegniewa, wypowiadane za ścianą.

-       To działa, panie! – Wrzasnął Wartek. Słyszałem wszystko, coś rzekł! A jednak ów woj podsłuchuje to, co mówi się w izbie rady!

-       Sam widzisz – a właściwie sam słyszałeś! Trzeba tedy zająć się onym „śpiącym” wojem, któren wcale nie jest taki śpiący, jako myślałeś.




Szedł przed siebie skrajem boru, gdzie w cieniu wysokich, masztowych sosen i  ogromnych świerków rosło całe mnóstwo leśnej młodzi, usiłującej przebić się do światła z cienia olbrzymów. Gdzieniegdzie leżał pień drzewa, które albo runęło ze starości, albo też zostało pokonane przez wiatr czy piorun, czyniąc pustkę wokół po sobie, z której  korzystały młode rośliny pnąc się ku górze na wyścigi z innymi.
Szedł cicho, poruszając się zwinnie niby zwierz, wypatrując zdobyczy – bażanta albo choć kuropatwy, których tu nie brakło o tej porze roku. W ręku dzierżył niezgrabny, własnej roboty łuk z nałożoną na cięciwę strzałą, która miała mu zapewnić dzisiejszy posiłek.
W końcu usłyszał krzyk koguta-bażanta, po cichu podkradł się w tym kierunku i już po chwili podnosił z ziemi ptaka trafionego celnym strzałem.
Zawszeć to lepsze, niźli kaczka czy inszy ptak wodny – pomyślał. Nie ma tyle zachodu z darciem pierza. A i mięso smaczne po ugotowaniu z dodatkiem zieleniny, wodę po ugotowaniu mięsa takoż wypić można, pożywna bardzo z podpłomykiem. Żeby choć trochę prosa lubo żyta mieć – można by wrzucić to do gara, byłoby jeszcze lepsze. Można też było wrzucić do gara mąkę – byłaby smaczna bryja, jeno skąd tej mąki wziąć?
Tu oblizał się jak pies na wspomnienie smakołyków, bo dawno już ich nie jadł. Wrócił ze zdobyczą do swej malutkiej ziemianki – urządzonej w wykrocie po powalonym świerku – przykrytej stertą gałęzi i listowiem, by nie lało się do środka w czasie deszczu, rozdmuchał ogień w popiele po ognisku, dołożył chrustu i sprawnie oskubał i wypatroszył zdobycz posługując się małym, bardzo już zużytym nożem, potem opalił ptaka nad płomieniem z resztek pierza.
Tak sprawioną zdobycz powiesił na gałęzi, wziął duży gliniany gar leżący w kącie ziemianki, przyniósł w nim wody z pobliskiego potoku i ustawił na ogniu. Potem włożył do niego mięso, następnie wyjął zza pazuchy mały woreczek, wysypał z niego na dłoń niewielką ilość soli i wrzucił ją w garnek.
Mało tej soli – rzekł sam do siebie, jak ktoś kto nie widuje ludzi i nie ma z kim rozmawiać. Trza by znów iść do jakiegoś kupca i zapracować trochę grosiwa, a i garnek też już ledwie zipie, lada dzień może pęknąć i co wtedy? Acha – trza zielska do potrawy przynieść – przypomniało mu się.
Poszedł więc na łąkę graniczącą z lasem, po dłuższej chwili wrócił niosąc dziko rosnące warzywa: marchew, pietruszkę, cebulę, czosnek niedźwiedzi i jeszcze parę innych wonnych ziół które znał i lubił, i po oczyszczeniu wrzucił je do gara. Apetyczny  zapach posiłku unosił się w powietrzu, gdy mięsiwo zmiękło na tyle, że można je było jeść. Zaraz też wyjął z gara słuszny kawał i nie czekając aż ostygnie – zaczął go chciwie pożerać.
Bodaj choć co trzeci dzień takie żarcie – pomyślał. Poszczęściło mi się dziś, nawet nie musiałem daleko chodzić, jedzenie samo do mnie przyszło. Nie zawsze tak bywa…

Przypomniał sobie czasy, kiedy był małym, kilkuletnim czędem. Jak ciężko wtedy było mu żyć, pozbawionemu opieki matki i dachu nad głową. Jednak las żywił go i chronił, w lesie były jagody, poziomki, różne jadalne korzonki, czasem trafiała się podkradana z sideł kmiecych zwierzyna, którą piekło się na rożnie lubo oblepioną gliną w ognisku, czasem ryba takoż podkradana z sieci zastawianych przez rybitwów abo li złowiona własnym sposobem. Dawało się jakoś przetrwać, bo przetrwanie takie trudno było nazwać życiem – ale tylko dopóki było ciepło.
Bał się ludzi – jednak z nadejściem chłodów musiał iść między nich, żebrząc o jakieś schronienie, jedzenie i odzienie, oferując w zamian swoje usługi. Ale kto chciał zatrudniać małego chłopca, gdy pracy właściwie zimą nie było? Zresztą do jakiej roboty nadawało się takie chucherko? Białogłowy bywały jednak litościwe: widząc zagłodzonego chudzinę dawały mu to, co czasem zbywało ze stołu: kawałek skórki od wędzonki, suchy podpłomyk albo inny „smakołyk”, którego nikt już nie chciał. Czasem i kmieć jaki pozwalał mu zanocować między bydłem albo owcami – by ogrzał się jakoś i nie zamarzł w nocy, czasem też nocował razem z jakimś psem w jego legowisku, bo psy nie były mu wrogie i nie odpędzały go, a może i miały w sobie więcej uczucia dla dziecka niż ludzie?
Czasem też dostał od kogoś litościwego jakąś szmatę albo kawał wyliniałej skóry na okrycie grzbietu, by nie zamarzł na śmierć.
Ciężko było o głodzie i chłodzie – jednak wolę życia podtrzymywała w nim przysięga uczyniona matce. I tak przetrwał wiek dziecięcy.

Będąc już wyrostkiem radził sobie w samotności lepiej aniżeli większość dorosłych. Wyrósł i zmężniał, a życie w ciągłym niedostatku wszystkiego zahartowało go nad podziw. Zauważył, że warto było wypatrywać kupców na traktach. Znał doskonale okolicę. Wiedział, gdzie grasują zbóje, gdzie były łatwe - a gdzie trudne do przebycia odcinki traktu, sam też był silny i sprawny, więc kupcy chętnie wynajmowali go do usług płacąc za nie przyzwoicie. Kiedy już znany był jako doskonały przewodnik kupiecki – wynajmowano go zawsze, gdy tylko pojawiał się na trakcie, ale ile razy początkowo odpędzano go podejrzewając, że jest wysłannikiem zbójeckim mającym naprowadzić zgraję na kupca?
Nauczył się też łowiectwa i rybactwa, sam sporządził sobie łuk – niezgrabny, ale mocny – i strzały do niego. Z początku strzelanie szło mu nieskładnie. Dopiero kiedy znalazł w boru zagubioną strzałę - zauważył, że dzięki lotkom z piór i odpowiedniemu krzemiennemu grotowi jest ona o wiele celniejsza, niż bez nich. Zaopatrzył więc i swoje strzały w takie lotki i podobne groty i już następnego roku był mistrzem w strzelaniu z łuku, trafiał w gołębia na sto kroków. Również słuch i węch wyostrzyły mu się przez ciągły pobyt w boru, upodabniając go w tym do dzikich zwierząt.
Zimy teraz spędzał w lesie, gdyż łowy łatwe były po wytropieniu śladów zwierzyny na śniegu, a i mięso nie psuło się na mrozie. Miał teraz dostatek skór zwierzęcych, które – choć ledwie wyprawione – przecie chroniły przed zimnem. Jedynie pojawiające się w czasie dużych mrozów stada wilcze zmuszały go do szukania

Kiedy wreszcie uznał, że jest już wystarczająco dorosły - by wypełnić dane kiedyś matce przyrzeczenie - zaczął poszukiwać siedziby pańskiej zwanej Skibnem. Pytając nieznacznie spotykanych w drodze kmieci wywiedział się w końcu, jak tam trafić – i powoli wędrował w tamtym kierunku, porzuciwszy swoje rozliczne dotychczasowe leśne schronienia.
Kiedy już znalazł ono Skibno, zamieszkał w pobliskim borze, włócząc się codziennie po okolicy i obserwując tamtejsze zabudowania i to, co się tam działo. Jednak teraz zupełnie unikał ludzi, nie chcąc ujawnić się przed czasem.
Czekał.


dc
Wartek z Siegniewem długo zastanawiali się, jak by tu wybadać tego „śpiącego” woja tak, by nie wzbudzić podejrzeń u jego mocodawców, bo jasne było – że podsłuchuje nie dla siebie, jeno dla kogoś innego.  

-       Zda mi się, że najlepiej będzie, kiedy woj ów wyznaczony zostanie do straży koło mojego dworca. – Rzekł Siegniew. Wonczas zawołam go do izby, gdzie wybadamy go bez świadków.

-       Dobrze – panie – ale czy nie lepiej od razu zgłosić sprawę kneziowi aby sam się nim zajął?

-       Nie, nie! Onże woj jest jeno narzędziem w ręku kogoś większego, ten zaś z kolei podlega komuś jeszcze większemu, i tak to idzie jako nić do kłębka. Nie wolno ostrzec w ten sposób wszystkich, bo się utają. A nam zależy na tym, by ich wszystkich – co do jednego - złowić jako ryby w sieć, którą umiejętnie zastawimy. Tu trza cierpliwości, by przed czasem ryb nie spłoszyć. A może i coś więcej uda się złowić…

Gdy Wartek pewnego dnia zauważył woja – o którym mówili – zawołał go mówiąc, że dostojny Siegniew potrzebuje go, by pomógł im w izbie przesunąć ciężką skrzynię, z którą nie mogą sami sobie poradzić. Woj posłusznie poszedł za Wartkiem, lecz bardzo zdziwił się, gdy zamiast skrzyni zobaczył przed sobą Siegniewa stojącego z obnażonym mieczem w garści.

-       Zawrzyj drzwi! – Rozkazał Wartkowi. A ty – tu zwrócił się do woja – siadaj na zydlu i się nie ruszaj, bo ubiję jak psa. Kto kazał ci podsłuchiwać, co mówią w izbie rada z kneziem i komu to zanosisz?

-       Ja? Podsłuchiwać? – Zdumiał się woj. Nawet by mi to do łba nie przyszło, zresztą jak bym mógł, przecie stoję zawdy na dziedzińcu, nie we dworcu!

-       Nie łżyj! Wiem, że podsłuchujesz z zewnątrz, udając że drzemiesz, przyciskając szyszak do ściany. Myślisz – żem głupszy od ciebie?

-       To niemożliwe – panie – nie da się podsłuchiwać z zewnątrz! – Odrzekł wyraźnie pobladły woj.

-       Nie chcesz mówić, tedy zrobimy inaczej. Pójdziesz po kata – zwrócił się do Wartka – i powiesz mu, że na moje wezwanie ma tu zaraz przyjść z pętami i pomocnikami, żeby zabrać onego. Jeszcze dziś wyciśniemy na mękach z ciebie to, co nie chcesz sam rzec. A kat jest sprawny, każdy w jego rękach mówi wszystko, czy chce, czy nie. Ty takoż długo nie będziesz milczał…

Kiedy Wartek ruszył ku drzwiom, by sprowadzić kata – jeniec nagle odzyskał mowę:

-       Panie! Powiem wszystko, jeno nie oddawaj mnie katu! Wojem jestem, nie bojam się śmierci, jeno mąk się bojam. Zresztą i tak mi nie uwierzysz i dam głowę pod topór, ale w zamian za prawdę zaoszczędź mi męki przed śmiercią! – Krzyczał z rozpaczą w głosie.

-       Dobrze! – Gadaj tedy wszystko, od początku.

-       Pewnej nocy, gdym zasnął na stróży pode dworcem knezia – rozpoczął drżącym głosem jeniec – naszedł mnie na śpiku sam setnik, któren tam mnie postawił. Nic nie pomogły tłumaczenia, żem zmęczony i chory, obiecał mi za to pięć dziesiątek kijów rano, a ja wiem, że tego nikt jeszcze nie przeżył. Ale rano rzekł, że daruje mi przewinę, jeśli będę mu donosił na inszych wojów, jeśli co przeskrobią. Przerażony obietnicą kijów – obiecałem mu donosić jako chciał, co i zacząłem czynić. Jednak gdym chciał tego zaprzestać – rzekł mi, że wonczas zdradzi innym, że to ja na nich donoszę, a oni już mnie sprawią. Wtedym dopiero zrozumiał, jakim jest głupi, ale było już za późno. Musiałem go słuchać, inaczej moi druhowie byliby mnie zatłukli! A mieli by za co!
Jednak nie był to koniec: gdy setnik uznał, że jużem całkiem w jego mocy – pokazał mi jak w szyszaku można podsłuchiwać rozmowy z izby, udając słabość lubo drzemkę. Gdym mu rzekł, że bojam się o to, że dziesiętnik da mi karę za drzemkę na służbie – odrzekł, żem pod jego opieką i nic mi nie grozi. Tak też i było – dziesiętnik nie czepiał się mnie. A ja wyznaczany byłem do straży koło izby rady zawdy wonczas, gdy we środku coś się działo, a com usłyszał, tom musiał powtarzać setnikowi.
To wszystko – panie. Wiem, żem winien i że głowę dać muszę, ale obiecaj mi, że nie oddasz mnie katu?

-       Kto jest onym setnikiem?

-       Ołdrzych, panie. Ten sam, co to kiedyś przybył do knezia Mieszka razem z hufcem pancernych przesłanych mu przez księcia Czech - jegoż teścia – na pomoc w rozprawie z Niemcami. Stawali oni pod Cedynią, a Ołdrzych do dziś pozostaje w drużynie kneziowskiej, gdzie po latach uczyniono go setnikiem.

-       A od dawna podsłuchujesz i to – coś usłyszał – opowiadasz setnikowi?

-       Nie, panie – będzie ze cztery niedziele. Jeszczem też i chyba nic ważnego nie słyszał, bo setnik wyrzekał, żem do niczego nieprzydatny…

Siegniew z Wartkiem spojrzeli po sobie i w izbie zapadła cisza. Skulony i przerażony jeniec siedział na zydlu bojąc się poruszyć,  a na jego twarzy rysowała się coraz większa rozpacz. W końcu rzucił się pod nogi Siegniewa krzycząc:

-      Nie wytrzymam dłużej, ubijcie mnie – panie – na miejscu, ale nie dawajcie katu!

-       Milcz, wstań i siadaj! – Krzyknął Siegniew. Jeszcze z tobą nie skończyłem!

Po czym po chwili dodał niby od niechcenia, niby sam do siebie:

-       Może by i była możliwość odkupienia onej winy, jeno czyś ty nie za słaby do tego?

-       Panie! Każ mi zrobić co zechcesz! Wszystko wykonam co każesz, życie oddam i się nie ulęknę! Sam widzę – żem źle czynił. Pozwól mi winy odrobić!

-       Na pewno chcesz się z tego wyplątać?

-       Gotowym – panie – rozkazuj!

-       Tedy słuchaj. Wyjdziesz za chwilę na dziedziniec, zachowuj się jako zwykle – nie daj po sobie poznać, żeś wzburzony. Przecie wezwałem cię jeno do przesuwania skrzyni. Nikomu ani piśniesz o tym, o czym tu gadaliśmy. Jeśli dowiem się, żeś komuś coś rzekł – czeka cię kat! Rozumiesz?

-       Rozumiem, panie. Dzięki ci za łaskę.

-       Ale nic za darmo: nic się później nie zmieni. Dalej będziesz podsłuchiwał obrady i donosił setnikowi…

Wielkie zdumienie zarysowało się na obliczu woja, a oczy niemal wyszły mu z orbit. Teraz już niczego nie rozumiał. Siedział jak posąg z rozwartą gębą i wybałuszonymi oczyma patrząc tępym wzrokiem na Siegniewa.

-       …jeno powtarzać mu będziesz nie to, co tam niby usłyszysz - bo tylko będziesz udawał podsłuchiwanie – jeno to, co ja każę ci powiedzieć!

Wyraz zdumienia z twarzy woja zaczął znikać, powoli zaczynał rozumieć o co idzie.

-       A jak – panie – powiesz mi, co mam gadać setnikowi? Przecie nie mogę przychodzić do ciebie, bo wszystko się wyda. Setnik niegłupi, przewącha to zaraz.

-       Nie będziesz tu przychodził – wara ci tak czynić. Kiedy będzie trza – znajdzie cię któryś z moich zaufanych ludzi i powie ci, co masz rzec setnikowi, że niby to podsłuchałeś. Ażebyś mógł rozpoznać, że to mój człowiek - bo przecie nie znasz żadnego z nich – będzie on miał z sobą coś, po czym go rozpoznasz, że jest ode mnie.

Siegniew włożył miecz do pochwy, podszedł do skrzyni stojącej pod ścianą, wydobył z niej zwykły, prosty nóż w pochwie ze skóry, po czym podszedł do woja i podał mu go mówiąc:

-       Obejrzyj go dobrze, byś mógł go zawsze rozpoznać. Pamiętaj – jeśli się pomylisz – zginiesz!

Był to zwykły nóż, jakich wszyscy używali na co dzień, tylko na trzonku wyryte były jakieś dziwne znaki, ni to ornament, ni to litery.

-       Zapamiętaj one znaki na trzonku. Nie ma drugiego takiego samego noża. Każdy – który przyjdzie do ciebie z tym nożem – jest ode mnie. Gdyby zasię przyszedł do ciebie ktoś z innym nożem i podawał się za mojego posłańca – nie wierz mu i nie zdradź się przed nim, że służysz mnie. Zapamiętaj też onego człowieka i wskaż go później jednemu z moich. Zrozumiałeś?

-       Rozumiem, panie! – Rzekł woj oddając nóż Siegniewowi. Rozpoznam ten nóż nawet po ciemku.

Po wyjściu woja z izby zapadło milczenie. Wartek patrzył z podziwem na Siegniewa, bo nie spodziewał się, że aż takich umiejętności wymaga służba, którą pełnił Siegniew, a w której on go wspomagał.

-       No, może udało nam się pozyskać kogoś następnego do naszej sprawy, a jeśli ów człowiek niegłupi, to może nam oddać znaczne przysługi.

-       A jeśli okaże się – że jednak głupi? – Zapytał Wartek.

-       Tedy krótko żył będzie. W tej wojnie bronią jest rozum.

-       A jak chcesz – panie – złowić onego setnika, Ołdrzycha? Powiesz dowódcy drużyny, że to zdrajca, czeski szpieg?

-       Nie! Nie wolno tak czynić! Chodzi o to, że teraz możemy podpowiadać Czechom to, co chcemy, a nie to – co naprawdę zamierzamy. O tym – że ten „śpiący” jest naszym człowiekiem, że przekazuje on setnikowi i dalej do Czech fałszywe wieści – wiemy tylko ja, ty i on. Nikt więcej nie może się o tym dowiedzieć – nawet kneź - bo popsujemy cały ten zamiar. A my teraz musimy dobrze śledzić onego setnika – z kim się spotyka i jak przekazuje dalej wieści uzyskane od „śpiącego” – bo przecie sam z tym do Czech nie jeździ. I tak – po nitce do kłębka – możemy złowić wszystkich ludzi Pobożnego i wyciągnąć sieć wtedy, kiedy już one „rybki” nie będą nam dalej potrzebne.



  P  o pewnym czasie - gdy Siegniew zajęty był jemu tylko wiadomymi sprawami, a Wartek doglądał  ostatnich zleceń związanych z urządzaniem kościoła trzemeszeńskiego i uzgadniał ostateczne decyzje w tych sprawach z ojcem Antonim – został nagle a niespodziewanie pilnie zawezwany do Siegniewa, przy czym posłaniec zakomunikował mu, że ma stawić się godnie odziany.
Zaintrygowany niezmiernie stawił się przed Siegniewem, wyparzony w łaźni, w czystej sukni, ze świeżo uczesaną czupryną.

-       No, jesteś. Przybył nasz człowiek z Rzymu z wieściami. Kneź wzywa radę, więc pójdziesz ze mną. Czas, żebyś się zaczął przypatrywać, jak też kneź z radą prawo stanowią, decyzje podejmują, rządzą krajem. Ucz się.

-      Tak jest, panie – odparł Wartek zbyt zdziwiony, by pytać co to za nowe wieści.

W izbie rady byli już wszyscy, gdy wszedł kneź.
Był to mąż niestary, ogromnej postury, wysoki i potężnie zbudowany, ubrany podobnie jak inni, tyle że jego suknie wykonane były z najcieńszego i najlepszego płótna. Na nogach miał skórznie z wyprawionej i ozdobionej tłoczeniami skóry, na barki narzucony płaszcz z purpury podbitej jedwabiem i obszywanej gronostajami, na głowie zaś czapkę książęcą, takoż z purpury obszytej gronostajami. Za nim szedł pachołek niosący jego miecz - duży, szeroki, z małym jelcem i ozdobną głowicą w kształcie trójlistnej koniczyny, umieszczony w skórzanej pochwie ozdobionej złoceniami. Spod czapki wyglądała strzecha włosów koloru lnu, opadająca na takiejż barwy gęste brwi, spod których patrzało dwoje oczu jasnych i zimnych jak lód, o spojrzeniu nie znoszącym sprzeciwu, świadczącym o gwałtownym charakterze i uporze, ale też o intelekcie i przebiegłości knezia. Pełne usta okalał sumiasty wąs o takim kolorze jak i czupryna.
Powitawszy radę i usiadłszy na stołku książęcym, rzekł do zebranych:

-       Człowiek Siegniewa, pozostawiony przez niego w Rzymie, by śledzić dalsze poczynania kurii rzymskiej i Wojciecha, przysłał był wczoraj nowe ważne wieści. Oto Willigiz - arcybiskup Moguncji, bezpośredni przełożony biskupa Wojciecha – nakazał mu pod klątwą kościelną natychmiastowy powrót na praskie biskupstwo. Jednako Wojciech nie może powrócić do Pragi – w ręce siepaczy swojego rodu – gdyż byłaby to jego pewna śmierć, o co zresztą może właśnie arcybiskupowi Moguncji idzie. By tego uniknąć, Wojciechowi udało się tyle wyjednać u papieża, że jeżeli Czesi rzekną, iż nie chcą Wojciecha biskupem w Pradze – tedy Wojciech może zostać misjonarzem i nieść wiarę poganom w wybrane przez niego kraje.
Radźcie tedy, co nam czynić wypada.

Zapadło głuche milczenie. Dla każdego wieści te były nowe i niespodziewane, dlatego należało gruntownie je przemyśleć nim się głos zabierze. Po długiej ciszy jako pierwszy odezwał się Siegniew.

-       A toż węzeł naplątali: Wrszowcy niechybnie ubiją Wojciecha, niech no tylko nogę w Czechach postawi. I na nic wtedy wszystkie bulle papieskie i cała władza cesarska,  ubitego nie ożywi. A Czesi nie powiedzą też, że go nie chcą – będą starali się zwabić go do Pragi, by tym łatwiej cel osiągnąć i pozbyć się go raz na zawsze. Tak źle i owak źle. Zdaje się, że niczego tu uradzić się szybko nie da…

-       Najlepiej by było, żeby Czesi odmówili powrotu Wojciechowi na praski stolec biskupi oświadczając, że go nie chcą – jeno jak to sprawić? – Ozwał się jeden z Awdańców.

W tej chwili Wartek pociągnął Siegniewa za rękaw i szepnął:

-       Panie, mam ja sposób na to, by Czesi rzekli, że nie chcą Wojciecha w Pradze.

-       Jakiż to sposób? – Zapytał szeptem Siegniew.

Siegniew wysłuchał propozycji Wartka, po czym – zwróciwszy się ku kneziowi – powiedział:

-       Jest tu ze mną otrok zwany Wartkiem, który pod ręką moją i ojca Antoniego wprawia się do służby, a przebiegły jest jako lis. Powiada on, że ma sposób na to, by Czesi odmówili powrotu Wojciechowi. Zwolisz mi mówić - co onże zamyślił - kneziu?


-       Niechaj mówi sam za siebie. Mów! - Rozkazał kneź, choć ciche pogardliwe śmiechy rozległy się w izbie, bo co mądrego mógł wymyśleć młodzik, gdy tęgie głowy radnych nie znajdowały rozwiązania?

-       Wybaczcie, kneziu i wy – dostojni - iże niepytany głos zabieram, zaczął niestropiony śmiechami Wartek. Nie chcę się stawiać ponad waszą mądrością, aleć czasem i młodemu coś do łba przyjść może. A wy sami osądzicie, zali myśl ta godna jest uwagi. A myśl jest takowa:
Trza by ruszyć pancernych i tarczowników, by powoli, kryjąc się w borach, zaczęli podążać ku czeskiej granicy. Wieść o pochodzie wnet rozejdzie się między ludem, a i ludzie Pobożnego też przecie nie ślepi. Wodzowie onych wojów wiedzieć mają, że to jeno ćwiczenia, by wojowie w grodach nie zgnuśnieli, bo wojny dawno nie było i nie mając nic do roboty w tłuszcz obrośli. A jednocześnie należy potajemnie rozpuszczać wieści, że drużyny te gotowe mają być na moment, gdy Wojciech do Czech przybędzie, by ochronić go przed spodziewaną śmiercią. I że może też nawet posłużą one Wojciechowi do spodziewanej zemsty rodowej nad Wrszowcami i Pobożnym za wyrżnięcie rodu w Libicach. Na pewno Czesi uwierzą w te cichaczem rozpuszczane pogłoski, a nie w jawne, bo jeno głupi by uwierzył w bzdury, że  przeganianie drużyn przez cały kraj jest ćwiczeniem jeno.
I jak zamyślacie – dostojni – pozwolą w on czas Wojciechowi na wjazd do Pragi, czy rzekną, że go nie chcą?

Zdziwiona rada zamilkła. Każdy przemyśliwał w sobie to, co przed chwilą zostało powiedziane. W końcu Siegniew zauważył:

-       Jakoś teraz nie słyszę waszego śmiechu – dostojni –  co tedy o tym myślicie?

-       Rzecz godna uwagi, choć wyszła z ust otroka – ozwał się najstarszy z rodu Łabędzi, siwy Olaf Swanson. Dlatego to się nie śmieję, jeno zastanawiam się: czy wszystkie drużyny mają ruszyć pod czeską granicę? Nieprzezpieczne to byłoby, gdyby drużyny z Gniezna, Włocławka, Grzybowa, Giecza i Poznania takoż tam poszły, kto broniłby tych grodów w razie niespodzianej napaści?

-       Prawda jest – dorzucił Awdaniec. – Wystarczy, by one drużyny wyszły z grodów i zapadły w pobliskich borach, będą wonczas blisko. A pod czeską granicę może iść jeno drużyna krakowska, z tym – że trza by rozpuszczać wieści, iże są tam wszystkie drużyny. To winno wystarczyć. Jednak rozpuszczane wieści o tym, że wszystkie drużyny poszły na południe, mogą skusić kogoś do napaści na nas liczącego, że łatwo osiągnie zwycięstwo. A tak - gdyby ktoś próbował napaść na nas od zachodu lubo północy licząc na to, że nie masz tu wojów – srodze się zawiedzie.

-      Zatem postanowione – orzekł kneź. Koniec narad, a ty – Siegniewie – pozostań jeszcze, gdy wszyscy wyjdą.

Po chwili w świetlicy pozostał jeno kneź z Siegniewem, pierwszy też ozwał się kneź:

-       Mądry ów otrok. Wymyślił tak, że i lepiej nie można. Bystry jest, a ponieważ pomysł jest jego, jemu polecam wykonanie. Pojedzie tedy do komesa Krakowa, Axe Gormsona - którego ludzie nazywają ze słowiańska Jaksą Toporem - i dalej czynić będzie tak, by Czesi zaiste uwierzyli, że mamy zamiar uderzyć na nich, jak tylko Wojciech się pojawi. Stamtąd mieć będzie baczenie, by wszystko poszło tak, jak zamierzył. Ile z tego zawierzy Jaksie – jego sprawa. Jeszcze dziś otrzyma pismo do Jaksy upoważniające go do czynienia spraw w moim imieniu i z moim przyzwoleniem. Dopilnuj – Siegniewie - by skryba takowe pismo wygotował, jako i inne razy czynił. On zasię niech do dnia ruszy. Daj mu też od skarbnika srebro na drogę i konia od stajennego, dostanie też kilku zbrojnych do ochrony i podniesienia godności posłańca. A ja rozkażę drużynom z Gniezna, Grzybowa, Giecza i Poznania, by ruszały w bór i ukryły się tak, bym ja jeno wiedział, gdzie są.
Myślę też, że musisz pchnąć dziś jeszcze konnego posłańca do Krakowa, niech twoi ludzie w Krakowie z ukrycia pilnie patrzą na czyny onego Wartka - by czegoś nie popsuł - takoż by nie nadużył władzy jaką mu daję. Pierwsza to przecie samodzielna sprawa dla onego młodzika, trza go sprawdzić – czy nie zawiedzie.

-       Myślę – kneziu – że nie zawiedzie. Głupi to on nie jest, a do tego - jako widzę – uczciwy.

Po wyjściu od knezia Siegniew zawezwał jednego ze swoich ludzi i dając mu nóż stanowiący znak rozpoznawczy, polecił przekazać „śpiącemu” wieści, że wszystkie polańskie drużyny ruszają pod czeską granicę by wspomóc Wojciecha zbrojnie w jego powrocie na praską stolicę biskupią. Zaś sam „śpiący” zdziwiony był, że dokładnie zgadzało to się z tym, co sam zdołał podsłuchać.
Przecie tak cała sprawa pewniejsza będzie – zacierał ręce Siegniew.



dc


  Pewnego razu dostrzegł ruch na dziedzińcu przed dworcem. Obserwując jak zwykle zabudowania Skibna z któregoś z wysokich drzew rosnących obok drogi łączącej dworzec z traktem dostrzegł, że kilku uzbrojonych pachołków siada na konie i oczekuje na kogoś. Po chwili z dworca wyszedł godnie odziany mąż, wsiadł na podanego mu konia i ruszył, a cała reszta podążyła za nim. Patrzył jak urzeczony: ta sama twarz, te same wąsiska okalające pogardliwie wykrzywione usta, nawet to samo brzmienie głosu – gdy poganiał swoją czeladź. Wszystko zgadzało się z tym – co pamiętał z onej nocy okropnej, jeno że wszystko to było starsze od obrazu wyrytego w pamięci przed laty. Ale musiało tak być, czas nie stał w miejscu. Był to więc on – Mszczuj – ten, na którego czekał tyle trudnych lat! Miał go jak na dłoni. Żałował, że nie miał z sobą łuku, mógłby zaraz wypełnić swoje przyrzeczenie.
Trudno – trzeba być cierpliwym – pomyślał. Zwierzyna mi nie ucieknie. Ale atak musi być pewny i skuteczny, bo jeżeli chybię, to nie będzie już drugiej okazji.

Czekał wiele dni, aż Mszczuj powróci do domu. Gdy wreszcie się doczekał, znów zaczął włóczyć się po okolicy wypatrując sposobności do spotkania się z Mszczujem oko w oko. Czas mijał, a sposobności takiej nie było, by zbliżyć się do celu.
Któregoś ranka jednak zaczęło się dziać coś niecodziennego: dostrzegł w borze długą linię poruszających się kmieci i pachołków, czyniących hałas, by spłoszyć leśną zwierzynę. Była to widocznie nagonka pędząca ją na łowców. A łowcą mógł być jedynie Mszczuj – pan tych ziem – ze swoją służbą. Przeczekał więc, aż szereg ludzi minie go i po chwili dogonił jednego z nich udając, że jest jednym z naganiaczy.

-       Że też dostojnemu Mszczujowi zachciało się łowów. – Rzekł do idącego obok nieznanego mu kmiecia. Pospało by się jeszcze w ciepłym leżu, a tak – tłucz się po tych bezdrożach, jeszcze na jakąś jadowitą gadzinę nadepnę!

-       Nie bój się, najjadowitszą gadziną jest tu onże dostojny Mszczuj, któren urządził one łowy. Czeka on na kraju lasu, by ubić to, co na niego nagnamy.

-       A czemu to zwiesz go jadowitym? – Zapytał zdziwiony.

-       Nie wiesz? Jadowite gadziny nie napsuły tyle ludzi – co on! – Odpowiedział kmieć. O byle co bije tak, że już kilku postradało żywot. A wszystko zawsze mu źle, zawsze nie tak. A kim i skąd jesteś, że tego nie wiesz? – Zaniepokoił się nagle kmieć, że gada może z kimś od Mszczuja.

-       Nie bój się, nie jestem stąd, spałem sobie w brogu siana, gdy pachołcy onego Mszczuja znaleźli mnie i zmusili do nagonki. Żeby mu za to łowy się nie poszczęściły! – Zaklął po chwili.

Tak rozmawiając dotarli w końcu do linii łowców, obok której leżał już pokot upolowanych zwierząt. Mszczuj wydawał służbie rozporządzenia, krzyczał na nich i niekiedy nawet bił drzewcem oszczepu tych, którzy wydawali mu się zbyt powolni.
Zaczął więc nieznacznie zbliżać się do Mszczuja, kiedy nagle uświadomił sobie, że nie ma ze sobą żadnej broni! Tak zaskoczyła go niespodziewana nagonka, że nie wziął z sobą nawet swojego łuku, aby nie zdradzić się przed pachołkami Mszczuja, że nie jest zwykłym naganiaczem. A nóż – z którym się nie rozstawał – był za krótki by mógł się nim posłużyć…
W końcu dostrzegł go Mszczuj, gdy był już o parę kroków od niego.

-       A tyś kto? Skąd się tu wziąłeś? – Zapytał Mszczuj. Nigdym cię nie widział, nowym kmieciem jesteś, niewolnym, lubo włóczęgą?

-       Widziałeś mnie – dostojny – jeno raz jeden, ale było to dawno i już mnie nie pamiętasz.

-       Kiedym cię widział? Przecie pamiętałbym, bo pamiętam każdego, kogo choć raz zobaczę

-       Tedy – panie – przypomnę ci.

Gwałtownym ruchem wyrwał oszczep stojącemu obok niego pachołkowi i wbił go w pierś Mszczuja całą siłą rozpaczy i nienawiści, a siła ciosu była tak wielka, że ostrze przeszło na wylot przybijając ofiarę do pnia sosny, o którą oparty był Mszczuj.

-       Teraz pamiętasz? Jestem synem tej, którąś zniewolił i zabił! Otom spełnił, com przyrzekł na jej trupie!

Przebłysk zrozumienia pojawił się w oczach Mszczuja, potem przerażenie, w końcu osunął się i zawisł nieruchomo na drzewcu wbitym w sosnę.
Patrzył na śmierć – którą ślubował – i pomyślał: oto pomściłem cię, matko…
Po chwili poczuł mocne uderzenie w głowę i ogarnęła go ciemność.
  
  

  Jechał więc Wartek do Krakowa z kneziową misją, obok niego człapał na koniu niewiele starszy od niego, lecz potężnie zbudowany dowódca przydanego mu do ochrony oddziałku wojów – zwany Chrapem – usiłując wciągnąć go w rozmowę, bo droga się dłużyła, a i też ciekaw był; z czym tak młody człowiek mógł zostać wysłany przez knezia i dokąd, bo celu podróży mu nie ujawniono.
Za nimi jechał oddziałek wprawdzie niewielki, za to doświadczonych i dobrze zbrojnych wojów.

-       Gorąco dziś na trakcie – zdałoby się przeczekać najgorszy upał gdzieści w cieniu, nad wodą, ludzie by się ochłodzili, a i konie można by wypławić. A daleko to jedziemy? Gdybym znał cel podróży, to i wiedziałbym jakie długie dzienne pochody nam czynić, by koni i ludzi nie zmarnować – usiłował wycisnąć wieści z Wartka, który siedział w siodle głęboko zamyślony nad jakąś widocznie ważną sprawą.

-       A tak, tak – ocknął się Wartek. Do Krakowa jedziemy, do komesa Jaksy Topora. Wiozę pismo dla niego od knezia.

-       O, to daleka droga! Zanim staniemy na noc w jakim gródku, trza by nie tylko spocząć, ale i zjeść co tam mamy. A i konie też jeść muszą.

-       Tedy zarządź postój gdzie ci przypadnie ochota – byleśmy na noc zdążyli do gródka o którym mówisz.

Wkrótce przez zarośla zaczęły przeświecać odblaski słońca odbite od tafli pobliskiego jeziorka, orszak zboczył więc z traktu i dotarł do brzegu, ocienionego wysokim borem sosnowym, gdzie jezdni zaraz rozsiodłali konie i puścili je na trawę, sami zaś zajęli się rozpalaniem ognia i przygotowaniem pieczeni z upolowanej po drodze sarny.

-       A co też, panie, wieziesz do Jaksy – rozkazy od knezia? Czy może też o wyprawie wojennej jakowej ? - Dociekał uparty Chrap. Wojom cni się bez wojny. Dla nas wojna to życie i droga do zaszczytów i bogactw. Nie każdy je osiągnie – bo czasem żywot oddać trzeba, ale kto bić się potrafi, łacno może wypłynąć. A bez wojny to i życie nudne, i niewiele do roboty, cni się bez bitki.

-       Za wiele chciałbyś wiedzieć – ofuknął go Wartek. Co ci do tego co kneź ma z Jaksą? Ja posłańcem kneziowym jestem, a ty masz jeno dbać bym cało i w czas do Krakowa dotarł. Nie dla ciebie wiedza o zamysłach knezia.

-       Nie gniewaj się, panie – odparł pokornie Chrap. To zwykła ciekawość czy coś się nie szykuje, co by naszą dolę odmienić mogło. A mówili też wodzowie drużyny – kiedyśmy z Gniezna ruszali – że wszyscy mają przygotować się do wyjścia w pole, broń i zbroje opatrzyć – widno na coś się zanosi. Dlategom pomyślał, że ty, panie, wiesz coś więcej i dlategom pytał. Nie o zamysły tak dostojnych osób mi chodzi – jeno wymiarkować chciałem czy to nie wojna?

-       Nie gniewam się – odrzekł Wartek. I powiedzieć ci mogę tylko tyle, że kneź ruszyć musi drużyny, by całkiem się nie zastały i w betach nie leżały pasąc się jako wieprze. Istno parę lat już wojny nie było, więc przewietrzyć was trzeba. A do Jaksy jadę w zupełnie innych sprawach.

-       Szkoda – westchnął Chrap. A jużem myślał że cosi z tego wyjdzie. A pochody po kraju bez bitwy to nie to samo, co wojna. Ani się nie zabawisz, ani łupów nie będzie, ani okazji by się wyróżnić i nagrodę od knezia otrzymać. Szkoda – powtórzył smutno.

-       Ale za to ty jedziesz ze mną do Krakowa, gdy insi woje po borach pochody czynić będą. Czy nie ciekawsze to niż oglądać wciąż codziennie ten sam bór?

-       No niby i prawda, - odrzekł Chrap. Ale co bitka – to bitka. Zawżdy wojakowi tęskno do wojny, po to przecie jest wojem.

Po spożyciu posiłku, naobroczeniu i wypławieniu koni – cały oddziałek ruszył dalej, do pobliskiego już gródka, gdzie znaleźli nocleg.
Dalsze dni podróży upływały im w spokoju, bez przygód też dotarli do Krakowa po kilkunastu dniach podróży, przed południem zaś dnia kolejnego wjeżdżali w bramę grodu.
Gdy zbliżyli się do bramy – spostrzegli przed sobą kilku zbrojnych pachołków miejskich, wiodących związanego młodego człowieka, pobitego i okrwawionego, który wlókł się widoczną już resztką sił na powrozie za koniem jednego z nich.

-       Cóż to za jeden, co uczynił że wleczecie go na gród? – Zapytał Wartek jednego z jezdnych, który wyglądał na przywódcę grupy.

-       Nie twoja sprawa, szczeniaku! – Odparł wyniośle zapytany, w poczuciu własnej ważności biorąc się pod boki. Pilnuj się, byśmy i ciebie na powrozie nie powiedli! – Dodał chełpliwie.

-       Bacz, do kogo mówisz, psi chwoście! – Ryknął Chrap zajeżdżając z boku z dobytym mieczem w garści. Ten dostojnik jest tu z rozkazu knezia i jego tu sobą przedstawia! Jak weźmiesz przez łeb – zaraz zrozumiesz com ci rzekł!

Przywódca pachołków jak zmieciony z siodła rzucił się do strzemion Wartka, w pośpiechu krzycząc:

-       Daruj – panie – żem godności nie rozeznał, aleć nie wyglądasz na kneziowego dostojnika, dlategom - nie widząc oznak godności - grubo się ozwał!
Wiedziemy człowieka, któren zimą na łowach bez przyczyny, na oczach wielu, ubił godnego pana, Mszczuja ze Skibna, przybijając go oszczepem do sosny. Chorzał on potem wiele tygodni od ciosu w łeb, aleć w końcu wydobrzał. A że wielu to widziało, przeto wiedziemy go do grodu na rozkaz dostojnego komesa Jaksy, by jutro głowę pod topór dał, bo i sąd tu niepotrzebny, jako że złapano go na licu zbrodni. A do tego zabójca nic na swoją obronę rzec nie chce, tedy i nie ma nad czym się zastanawiać.

-       Cóżeś uczynił? – Zwrócił się Wartek do nieszczęśnika, podjeżdżając bliżej koniem. I dlaczegoś to zrobił?

Zapytany nawet nie uniósł głowy, więc jeden z gorliwych teraz pachołków kopnął go mówiąc:

-       Odpowiadaj, łotrze, kiedyć pytają!

-       Ostaw! Krzyknął Wartek. Łacno związanego kopać, gdyś ty u władzy. Inaczej by pewnie było, gdyby on nie był w pętach, a ty sam! 

Zmieszany pachołek odsunął się na stronę.

-       A ty – zwrócił się znów do więźnia – odpowiadaj, kiedy pytam, bo może mam ja władzę by cię przed śmiercią osłonić? Prawdę znać muszę.

Jeniec uniósł głowę, w jego oczach widać było tylko ogromne znużenie i jakiś spokój – tak, jak gdyby już świat przestał dla niego cokolwiek znaczyć. Jednakże odparł głuchym głosem:

-       Po co pytasz, zali nie widzisz, że z trupem jeno gadasz? Mnie już zajedno, czy żyć będę… Com miał zrobić – zrobiłem. Nie mam po co już żyć, tedy i niepotrzebna mi twoja obrona.

-       Przyprowadzić mi tego człeka do mojej kwatery przed nocą – Wartek zwrócił się do gapiącego się przywódcy pachołków. Jadę do komesa, dostojnego Jaksy Topora, od jego służby dowiesz się, gdziem na noc stanął. A zwę się Warcisław i osobą swoją przedstawiam tu samego knezia, zatem swojemu dowódcy powiesz, że to na mój rozkaz.

Udali się więc do celu, jednak długo czekać musieli, nim Jaksa przybył do grodu, bo bawił gdzieś daleko i wrócił dopiero późnym popołudniem.

-       Gdybyś – jako to zwyczaj – uprzedził mnie o swoim przybyciu, nie musiałbyś czekać. Rzekł po powitaniu Wartka, wpatrując się pilnie w jego oblicze. Ktoś jest i z czym przybywasz?

-       Jestem Warcisław, posłaniec od knezia do ciebie, dostojny Jakso. A oto i pismo od knezia, które wyjaśni ci cel mojego tu przybycia.

Jaksa wziął pismo, sprawdził pieczęcie, po czym rzekł:

-       Treść pisma odczyta mi jutro jaki mnich, bo dziś późno i spać już pora. Wam też należy się odpoczynek po tak długiej podróży, idźcie – moja służba wskaże wam godne miejsce na nocleg, takoż i waszym, podadzą wam też wieczerzę i o konie zadbają. A jutro proszę na wieczerzę do mnie, porozmawiamy - z czym do nas przybyłeś i co kneź nakazuje mi czynić. Do jutra zatem, śpijcie dobrze.

Wartek wyszedł, zaraz też zajęła się nim służba Jaksy, prowadząc do izby którą mu przeznaczono. Ledwo też zasiadł do podanej wieczerzy, gdy w progu pojawił się jeden z nich, mówiąc, że jakiś pachołek przyprowadził więźnia, ponoć na rozkaz, pytając, czy ma go wpuścić.

-       Niech wejdzie więzień. Samojeden. A strażnik niech czeka przede drzwiami – powiedział Wartek.

Do izby wtoczył się bardziej niż wszedł skazaniec, widać popchnięty w progu przez pachołka, wprawdzie obmyty i odziany, lecz z więzami na posiniaczonych ramionach.

-       Straż! – Krzyknął Wartek. Gdy wszedł pachołek, Wartek zapytał:

-       Kto kazał ci go popychać?

-       Nikt, panie - odrzekł przestraszony drab.

-       Zdejmij mu więzy i wyjdź. Czekaj u drzwi. I nie bój się, mnie od niego nic nie grozi, ani też nie ucieknie, za słaby na to.

Gdy zamknęły się drzwi za pachołkiem, skazaniec uniósł głowę i – zdawało się - z wdzięcznością spojrzał na Wartka. Potem dostrzegł zastawiony stół i mimo woli oblizał się.

-       Na pewno głodnyś – zauważył Wartek. Siadaj tedy ze mną i jedzmy. Kiedy nieszczęśnik usiadł i jeść zaczął, Wartek nalał miodu do kubków i jeden podsunął więźniowi, zaraz też został on opróżniony.

-       To i pić ci nie dali? – Zdziwił się Wartek widząc łapczywość, z jaką więzień pochłonął zawartość.

-       Ani pić, ani jeść – panie. Po co tracić jadło na kogoś, kto ma umrzeć - odezwał się wreszcie skazaniec.

Kiedy już ze stołu zniknęły ostatnie ślady posiłku, więzień – patrząc już przytomniej – niespodziewanie ozwał się niepytany.

-       Pytałeś, panie, ktom jest. Nie wiem, kim jestem, bo i imienia nie mam. Ale pamiętam  kim byłem. Byłem małym czędem.  Mieszkaliśmy z matką na ziemi, którą kneź przydał nam jako sierotom po moim ojcu, któren był poległ w jednej z wojen służąc zbrojnie jako woj kneziowi. Ojca nie pamiętam, bo zginął nim ja z niemowlęctwa wyrosłem, ale matka opiekowała się mną i było nam dobrze. Mieliśmy też kilkoro służby do prac na roli i przy żywinie.
Pewnego razu zajechał do nas Mszczuj ze Skibna, sąsiad nasz. Matka przyjęła go jak w sąsiedztwie przystało, z całą gościnnością. Jednak kiedy gość podchmielił sobie naszym miodem – spodobała mu się matka moja, która była jeszcze młodą, nieszpetną niewiastą. Ponieważ odmówiła jego zalotom – zniewolił ją siłą – a ja patrzyłem na to. Gdym usiłował, jako to dziecko, bronić matki, kopnął mnie krzycząc, że w niewolniki mnie sprzeda. Płacząc – uciekłem do lasu. Kiedym nocą wrócił do dom – matka już ostygła, widno broniła się i ubił ją. Tedy przysiągłem pomstę zabójcy i poszedłem w świat. Ziemię zabrał Mszczuj, a że nie znałem krewnych – nikt się o nas nie upomniał. I tak żyłem jako zwierz w boru, czasem dobrzy ludzie dali jeść lubo odziali, czasem za jakąś robotę kupiec dał srebrnego grosza – i tak płynęły lata.
Kiedy się zdarzyło, że Mszczuj urządził łowy – wzięto mnie tam jako naganiacza. I trafiło się, że podczas łowów znalazł się blisko mnie. Nie czekałem – wyrwałem jednemu z pachołków oszczep z garści i dopełniłem przyrzeczenia danego matce…
Gdym to uczynił – doznałem ulgi, że się udało. Jednak straciłem cel życia. To – na com się gotował całe moje życie – wykonałem. Po co więc żyć dalej? Szkoda tylko, że zdejmą mi głowę toporem jak cielakowi i ciało rzucą psom, ale niech tam…
Teraz, panie, wiesz już wszystko…

-       Tak, teraz wiem już wszystko… Odrzekł Wartek po chwili milczenia. Jeno ty choć pamiętasz matkę i jej pieszczoty, masz co wspominać, a ja nawet matki nie pamiętam…

-       Błysk zainteresowania przebiegł przez twarz skazańca, pochylił się ku rozmówcy i zapytał:

-       To i ty, panie, sierotą jesteś?

-      Widzisz, sierotą jako i ty. Ale nie rezygnuję z życia, bo powiedziałem sobie, że robić będę wszystko, by takich jak ty i ja było jak najmniej, a najlepiej wcale. Za dużo cierpień na świecie, ktości musi próbować to zmienić. I postanowiłem sobie, że to będzie mój cel w życiu. Służę ja dostojnemu Siegniewowi i kneziowi, ale służba ta zbieżna jest z moim celem. Służąc im – sam mogę więcej. Gdybyś przyłączył się do mnie – byłoby już nas dwóch.

-       Przecie dziś jeszcze głowę dam! – Zdziwił się skazaniec. Jak mogę ci obiecać że się do ciebie przyłączę?

-       Widzisz. Mam ci ja władzę daną mi przez knezia. Jedno moje słowo dla Jaksy wystarczy, by cię mnie przekazał. A ja przedstawię twoją sprawę radzie i kneziowi jako pomstę rodową na zabójcy matki, a do tego jeszcze żony zasłużonego woja kneziowego. To powinno wystarczyć, by wyrok z ciebie zdjęto. Ale wtedy służyć musisz. A nie bój się, że dosięgnie cię pomsta krewnych Mszczuja. Ich ręce za krótkie by Gniezna sięgnąć i w nim pochwycić człowieka knezia, jeśli nim będziesz.

Zapadło milczenie, skazaniec z czymś się jak gdyby zmagał, w końcu rzekł, że jest zbyt zaskoczony zmianą położenia, by móc spokojnie myśleć i cokolwiek zadecydować.

-       To nic – rzekł Wartek. Jutro przyprowadzą cię do mnie bez więzów. Jeśli będziesz chciał podjąć służbę – zostaniesz ze mną. Jeśli nie – puszczę cię wolno po przybyciu do Gniezna i zdjęciu wyroku.

Odprowadzić skazańca! – Krzyknął głośno w stronę drzwi.




Oczekuję na komentarze, kontakt e-mail, odwiedziny na facebooku itp.

      Pozdrawiam!